Co zakrawa na ironię, przy mojej pasji i wynikającym z niej zawodzie, Bóg, los, lub po prostu natura (niepotrzebne skreślić) nie dał mi słuchu. Oczywiście tego muzycznego. W praktyce oznacza to, że gdy uniesiony szczęściem nagle zaczynam sobie podśpiewywać lub podgwizdywać, wszyscy bliscy (bo tylko przy nich się na to ośmielam) albo uciekają, albo mnie czymś kneblują. A co jest dość dziwne, przy tej ułomności, jakoś słyszę, że ktoś inny fałszuje. W związku z tym, po wieloletnich samobadaniach doszedłem do wniosku, że jestem pozbawiony jakiegoś wewnętrznego połączenia między uchem a organami śpiewu i gwizdu. Wspominam o tym, bo pragnę publicznie jęknąć, że sama świadomość owej przypadłość pozbawiła mnie jakichkolwiek szans na to, abym został tym kim najbardziej chciałem, czyli gwiazdą rock’n’rolla. Ona też sprawiła, że niejako w zastępstwie zostałem dziennikarzem zajmującym się rockiem czyli dźwiękowym erotomanem gawędziarzem (ktoś kto tylko gada lub pisze o tym czego sam nie robi). No dobrze, ale po tej porcji psychoanalizy, wypada dojść do jakiejś puenty. Oto ona: Otóż sądzę, że większość osób w jakiś sposób związanych z muzyką, a samych jej nie uprawiających, jest dotknięta podobnym do mojego „nieszczęściem” lub przynajmniej pozbawiona prawdziwego talentu, a co za tym idzie, ima się najróżniejszych zawodów pozwalających im na bycie blisko tego, co kochają. W praktyce oznacza to, że zostają one np. prezenterami radiowymi, recenzentami prasowymi, szefami albo pracownikami wytwórni płytowych, animatorami instytucji kulturalnych, menażerami, tzw. technicznymi lub DJ-ami. No tak, ale po takim wstępie, pewnie niektórzy zastanawiają się do kogo w pije, bo przecież nie do superzdolnego Carlosa Santany. Od razu uspokoję – chodzi o kogoś z całkiem innego.

Od połowy lat 60. XX wieku, w amerykańskim show-biznesie coraz lepiej sobie radził promotor i organizator koncertów - Bill Graham. Ten żydowski emigrant z Niemiec (naprawdę nazywał się Wolodia Grajonca) był (zginął w wypadku helikoptera 1991) m.in. menadżerem grupy Jefferson Airplane i zarządzającym słynnymi salami koncertowymi – Fillmore West w San Francisco oraz Fillmore East w Nowym Jorku. Dzięki jego działalności w obu audytoriach pojawiali się najwięksi rockmani tamtych lat z Cream, Janis Joplin, Jimi Hendrixem, The Allman Brothers, The Doors, The Gratefull Dead, Pink Floyd i The Who na czele. Co też bardzo ważne Bill był człowiekiem lubiącym eksperymentować i chętnym aby pomagać „młodym talentom”. A oto co kiedyś zaszło: Pewnego niedzielnego poranka w 66 r. w Fillmore West miał wystąpić Paul Butterfield. Tyle tylko, że tak się złożyło, iż ów poprzedniej nocy na tyle przesadził z alkoholem, że nie był w stanie wejść na scenę! W tej sytuacji Graham, aby nie odwoływać imprezy, błyskawicznie skrzyknął znajomych muzyków i poprosił o zaimprowizowanie koncertu. Okazało się jednak, że brakowało wśród nich dobrego gitarzysty. I wówczas ktoś zaproponował, że może warto by było dać szansę młodemu (wtedy 19-letniemu) instrumentaliście, który dopiero co przyjechał do Kalifornii z Tijuany. W efekcie, już w parę godzin później, wielu ludzi z branży i publiczność dowiedzieli się, że oto pojawił się kolejny geniusz – Carlos Santana. Trochę później ów wioślarz założył własną grupę, którą najpierw nazwał Santana Blues Band, a potem po prostu Santana. Po dwóch latach przetasowań, tworzenia oraz grywania w klubach formacja podpisała kontrakt z wytwórnią Columbia, a potem na jego bazie nagrała debiutancki LP. Zanim jednak krążek trafił do sklepów, kibicujący jej Graham przekonał organizatorów festiwalu w Woodstock, że powinni na swoją imprezę zaprosić nieznany zespół. Ci się zgodzili. W efekcie, w sobotę, 16 sierpnia 1969 r. ponad pół miliona widzów w zachwycie skandowało - Santana!

Pomiędzy 18 kwietnia a 2 maja 1970 r. zespół Santany nagrał swoją drugą pełnometrażowa płytę - „Abraxas”. W parę tygodni stała się bestsellerem (ponad 4 miliony sprzedanych egzemplarzy), a promujące ją single („Black Magic Woman”, „Oye Como Va” i przede wszystkim „Samba Pa Ti”) błyskawicznie weszły na listy przebojów. Na tak świetne jej przyjęcie złożyła się oczywiście legenda wykuta w Woodstock i piękno oraz „inność” muzyki z tego albumu. Co do piękna, to jego źródłem była ogromna melodyjność wszystkich utworów i każdy popis lidera grupy. Tu warto dorzucić, że wynikało to zapewne z faktu, iż w jego żyłach płynie meksykańska krew i (co wydaje mi się jeszcze istotniejsze) to, że Carlos jako syn znanego skrzypka, jeszcze zanim zajął się gitarą, dość długo uczył się, jak używać smyczka! Stąd jego solówki zawsze charakteryzowały się śpiewnością, miękkością i... długością fraz. A co do inności – to chodzi o to, że jego grupa w idealny sposób połączyła latynoski temperament, afrykańskie tętno i jazzowy feeling z rockową ekspresją.

No to do słuchania! „Abraxas” zaczyna zwiewne i pełne przestrzeni „Singing Winds, Crying Beasts”. Cudeńko z kryształowymi klawiszami Gregga Rolie. Potem wpływają zlane w jedno „Black Magic Woman” (komp. P. Greena) i „Gypsy Queen” (G. Szabo). Carlos gra jak natchniony. Natomiast trójka – genialne „Oye Como Va”, to rytm, rytm i jeszcze raz rytm. Później przelatują: szaleńczy i rozimprowizowany „Incydent At Neshabur”; hipnotyzujące perkusyjnym pulsem „Se A Cabo”; zadziorne oraz dość mocne „Mother’s Daughter”; czarodziejskie i już nieśmiertelne super-solo gitary - „Samba Pa Ti”; dramatyczne oraz hardrockowe „Hope You’re Feeling Better” i wreszcie finałowa, gorąca jak fiesta „El Nicoya”. Ole!

PS. O Carlosie i jego muzykach opowiem dużo więcej rozpływając się nad ich następną płytą – „Santana III”.