Z istnienia tych drugich tak naprawdę się cieszymy, bo to oznacza, że rozsądek w społeczeństwie nie ginie.

Cały ten "test" jest natomiast skierowany do tych pierwszych, których wciąż jest bardzo wielu. Wśród znajomych mam takich, którzy drżą na samą myśl o jeździe tramwajem lub autobusem. Niektórych osobiście musiałem przeszkalać ze znajomości realiów komunikacji miejskiej, bo akurat się zdarzyło, że musieli oddać swój ukochany samochód do warsztatu. Był więc wykład o tym, że należy kupić bilet, że będzie potrzebny 40-minutowy i że miejski a nie aglomeracyjny, że tramwaj odjedzie z tego i tego przystanku, a na tym trzeba będzie wysiąść i przesiąść się na autobus.

Informacje o istnieniu stron internetowych MPK, gdzie można znaleźć rozkłady jazdy i o serwisie "Jak dojadę" odpuściłem, bo musiałbym tłumaczyć, jak z tego korzystać. To zajęłoby zdecydowanie więcej czasu.

I zapewniam was, że przypadki "programowego" i celowego uciekania od znajomości komunikacji miejskiej nie są odosobnione. I że mają być niby przejawem bycia wygodnym, niezależnym, nowoczesnym i urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą, w przeciwieństwie do tych, którzy muszą tłoczyć się w tramwajach, autobusach czy nie daj Boże... w busach.

Otóż czekam na moment, kiedy będzie odwrotnie i kiedy nieumiejętność korzystania z komunikacji zbiorowej będzie powszechnym obciachem. Na razie wciąż jeszcze ogarnięci pod tym względem ludzie budzą we mnie pozytywne zaskoczenie. Tak jak ci, którzy mają przypięty do torby odblask.

Niedawno pisałem o pewnym profesorze archeologii mieszkającym w moim rodzinnym mieście, który stosuje zasadę park&ride. Czyli zostawia auto koło przystanku i do Krakowa dojeżdża busem. A wydawać by się mogło, że profesorowi nie przystoi.

Nie piszę tego wszystkiego dlatego, żeby na siłę kogoś zmuszać do jazdy komunikacją miejską, kiedy wiadomo, że czasem jest to podróż dłuższa i mało wygodna. Jeśli ktoś mieszka na głębokich peryferiach Krakowa, gdzie autobusy kursują rzadko i musi dodatkowo się jeszcze przesiadać, a do pracy jedzie wczesnym rankiem, kiedy korków brak i wraca wieczorem, to wiadomo, że wybierze auto. I nikt nie powinien mieć do niego pretensji.

Tak samo jeśli ktoś musi zawieźć trójkę dzieci do szkół i przedszkoli w różnych częściach miasta. Ale już do prostej, półgodzinnej jazdy z Bronowic na Rondo Mogilskie samochód nie jest niezdbędy. I o to w radiowym teście chodzi. Aby przekonać, że nie zawsze trzeba samochodem. I że tak zwany "zrównoważony transport" oznacza właśnie to, co ma w nazwie. Równowagę między autem, komunikacją miejską i ewentualnie rowerem.

Jeśli to wciąż za mało, to pragnę raz jeszcze przypomnieć, że samochód czasem może się zepsuć. I wtedy skorzystanie z tramwaju i autobusu może być koniecznością. Wówczas nieznajomość zasad korzystania może sprawić, że pasażerowie komunikacji miejskiej ten jeden jedyny raz będą mieli psychologiczną przewagę.

Chyba że zamiast tego, drodzy zatwardziali kierwcy, zaczniecie jeździć taksówką. Czyli ponosić dość spore koszty. Jeśli status społeczny wam na to pozwala, to w porządku. Wprawdzie są kraje, gdzie o tymże statusie świadczy bycie oszczędnym, ale na takie podejście do życia w Polsce trzeba jeszcze poczekać. Chyba nawet dłużej niż na przekonanie, że komunikacja miejska wcale nie jest taka straszna.