Zapis rozmowy Kuby Nizińskiego z Jackiem Grzędzielskim.

Co trzeba mieć w głowie, żeby się porwać na 44 godziny biegu wokół największego szczytu w Europie? To robi wrażenie.

- Trzeba mieć poukładane w głowie. To było najważniejsze. Po biegu mi się jeszcze bardziej poukładało. Za to jestem wdzięczny.

 

Robiłeś to nie tylko dla siebie. To był bieg charytatywny. To pomagało w pokonywaniu dystansu?

- Tak. Koncentrowałem się, żeby biec w intencji Iwony, żeby ona miała lżejszą rehabilitację. Jak miałem moment kryzysu, to wiedziałem, że robię to dla Iwony. To pomagało.

Taktyka była bardzo ważna. To 168 kilometrów, cztery maratony. Ja podczas maratonu miałem kryzys na 32. kilometrze i myślałem, że to koniec. Ile było kryzysów?

- Ja miałem kryzys na 137. kilometrze. Dobrze się jednak powiodło. Miałem taką strategię, że zacznę swoim tempem i będę go utrzymywał. To dobra strategia. Na pierwszym punkcie byłem 2090 na 2500 osób. Skończyłem 890 pozycji wyżej. Konsekwentnie się pilnowałem, żeby nie przyspieszać. Chciałem, żeby kryzys był jak najpóźniej. Chciałem do 140 kilometra przeżyć bez kryzysu. Właściwie mi się to udało.

 

To 44 godziny. To dwie noce. Biegnie się i się śpi?

- Myślałem, że będę mógł się przespać na dwóch punktach żywieniowych, ale się okazało, że limity nie były długie. Nie dałem rady się wyłączyć. Tak naprawdę to drzemałem może 5 minut na całym dystansie.

 

Jak ja bym zasnął na 100. kilometrze, to bym się już nie obudził.

- Widziałem tam osoby, które spały w krzakach. One były w letargu. Inni mi mówili, że podczas biegu są halucynacje i to mi się przytrafiło. Najgorzej było o poranku. Wtedy sen dawał się we znaki. Po drugiej nieprzespanej dobie wpadłem w trans, były halucynacje i las mnie atakował. To był największy problem.

 

Fizycznie się można przygotować do takiego biegu. A mentalnie?

- Mentalnie też. Niektórzy wiedzą, że trener zadał mi ciekawe zadanie. Po maratonie krakowskim kazał mi od razu pobiec 15 kilometrów. Wiedziałem, że to mi dużo da. Jak się przekracza linię mety to idzie się na masaż, człowiek jest zadowolony. Tymczasem ja jeszcze lecę. Takie rzeczy przygotowują. Każdy nasz demon musi zostać zwalczony. Wszystkie moje obawy podczas biegu, jak bieganie nocą i samotność, przekuły się w to, że dałem radę.

 

Byłeś samotny?

- Tak, ale nie tak bardzo. Myślałem, że na takim dystansie będę samotny, ale stawka się rozciągnęła i samotny byłem w drugiej dobie dopiero przez kilka godzin.

 

Czytałem jeden z twoich wywiadów i mówiłeś tam o przekraczaniu granic państwowych. Granic mentalnych też wiele przekroczyłeś?

- Tak. Pierwszą granicą było to, że zaczęło padać na starcie. Nie lubię biegać w deszczu. W głowie sobie ustawiłem, że powoli zacznę i to była moja przewaga. Było ślisko, ludzie się przewracali. Sam leżałem dwa razy, co mi się nigdy nie przytrafiło. Drugi moment to pierwsza noc, gdzie słuchałem muzyki i się rozkleiłem. Trzeci etap to 20 kilometrów przed metą. Wtedy zaczęło mi zależeć na ukończeniu. Wtedy chwyciłem „sportowego nerwa”, że trzeba się spiąć. Czułem się wtedy odpowiedzialny.

 

Po co Ci to było?

- To było dla Iwony i dla mnie. Wyznaczyłem sobie cel. Były przygotowania i starty, ale one nie pokazywały, czy jestem gotowy. To była trudna sytuacja. Chciałem, ale moje starty w górach pokazywały, że nie idzie mi tak jak powinno. Była duża różnica między moimi osiągnięciami na biegach płaskich a górskich.

 

Musiałeś sobie coś udowodnić?

- Tak i wyjść poza strefę komfortu. To kocham w biegach ultra. Nie zaliczam biegów, ale on ma mi coś dać. Jak się jest 40 godzin samemu ze sobą, to musi być współpraca. Głowa musi być uporządkowana. Tego nie ma w naszym świecie. Jest natłok informacji i wszyscy zasuwają.

 

Jak osiągnąłeś ten cel, to co zrobisz?

- Czekam, co mi powie umysł. Wracam do aktywności fizycznej, ale nic na siłę. Jeden etap się skończył i głowa mi coś podpowie.