Polecałem już Państwu – we wcześniejszych audycjach – dwie pierwsze części trylogii Ulricha Seidla: „Raj: miłość” i „Raj: wiara”. Teraz przyszła pora na trzecią: „Raj: nadzieja”. „Miłość” poświęcił austriacki reżyser tzw. seksturystyce – jej bohaterka, 50-letnia korpulentna Austriaczka, jedzie na wakacje do kenijskiego kurortu, by przeżyć tam wymarzoną przygodę uczuciowo-erotyczną. Jej siostra z „Wiary” jest z kolei opętana nie seksem, a religią – czuje w sobie ogromną potrzebę nieustannego nawracania rodaków na katolicyzm. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że jej sparaliżowany mąż – wracający do niej po latach – jest muzułmaninem. Protagonistką części trzeciej – „Nadzieja” – jest córka bohaterki części pierwszej, trzynastoletnia Melanie, która cierpi na otyłość. Właśnie wybiera się na specjalny obóz, na którym ma zrzucić część zbędnych kilogramów. A więc, z jednej strony – dieta, wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, z drugiej – jak to najczęściej w takich sytuacjach bywa – pokątne podjadanie słodyczy czy nocne imprezowanie. Do tego dochodzą jeszcze perypetie natury uczuciowej: dojrzewająca nastolatka zakochuje się w starszym od niej o trzydzieści lat przystojnym lekarzu.
„W sensie biblijnym Raj jest obietnicą stanu szczęśliwości, ale w przemyśle turystycznym to często nadużywany termin, który dla wielu ludzi jest tożsamy ze słońcem, wolnością, miłością i seksem. I w tym sensie ten tytuł odnosi się do trzech historii, których głównym bohaterem są trzy kobiety próbujące zrealizować niespełnione marzenia i pragnienia” – wyznaje austriacki reżyser.
Seidl zawsze w swych filmach – zarówno dokumentalnych, jak i fabularnych – poddawał ostrej krytyce konsumpcyjny styl życia swoich rodaków. Już jego debiutanckie „Upały” – sześć przeplatających się opowieści o „strasznych (wiedeńskich) mieszczanach” – w których tytułowe „upały” budziły w ludziach dość niskie instynkty, zwróciły na niego uwagę publiczności i krytyki. Kino Seidla to przenikliwość spojrzenia, bezkompromisowość sądów, „walenie prawdą między oczy” – jak określił to jeden z austriackich krytyków. A do tego świeżość wypowiedzi, którą osiąga – przede wszystkim – angażowaniem naturszczyków, improwizowaniem na planie, a także paradokumentalnym charakterem zdjęć. Nie inaczej jest i tym razem, choć – jednak chyba – łagodniej.
Jerzy Armata