Na scenie pięć aktorek Teatru im. Słowackiego, które opowiadają nam swoje historie. Wspaniałe osobowości: Bożena Adamek, Dominika Bednarczyk, Marta Konarska, Dorota Godzic, Anna Tomaszewska.

Pierwsza dramatycznie przeżywa problemy małżeńskie rodziców, wygląda i zachowuje się jak dziewczynka, choć od dawna jest dojrzałą kobietą. Druga, pielegniarka, przeżywa burzliwy romans w pracy. Ale jej ukochany, lekarz, ma wypadek. Sparaliżowany, po kilku miesiącach umiera. Trzecia, imion nie przytaczam, ale to pięknie brzmiące skandynawskie imiona, jak z jakiegoś znakomitego kryminału, trzecia z kolei wydaje na świat martwe bliźnięta. Czwarta, a może piąta najpierw relacjonuje namiętny seks z kelnerem, a potem opowiada o amputacji piersi. Piąta jest zagadką, i jej historia pozostaje dość tajemnicza, przypomina bowiem drag queen. Ale czy jest mężczyzną czy kobietą? Tego do końca nie możemy być pewni...

Forma sceniczna spektaklu przypomina koncert - to często spotykany koncept we współczesnym teatrze. Słowo "koncert" nie jest zresztą na wyrost, każdą z historii kontarpunktuje bowiem głośny przebój sprzed lat – oldskulowe Parasolki, Kwiat jednej nocy, O mnie się nie martw czy Na pierwszy znak z tekstem samego Tuwima. Pięknie wykonany przez każdą z Pań.

Historie kobiet, niby takie zwyczajne i z życia wzięte, mają w sobie jakiś mroczny, niepokojący rys. I nie chodzi tylko o zdrady, kazirodztwo, czy inne mroczne sekrety domowego zacisza. Najgorsza jest chyba pustka, poczucie obcości i brak złudzeń, wyrażane wprost, czy zupełnie mimochodem. Tak brzmią „wydrążeni ludzie” z wiersza T.S Eliota, gdzie świat się kończy nie „hukiem, lecz skomleniem”…

W tym ciekawym i dobrze zagranym przestawieniu jest jednak pewne pęknięcie, rysa, która nie daje mi spokoju. To brak współczucia, brak solidarności z bohaterkami sztuki.

"Za chwilę. Cztery sposoby na życie i jeden na śmierć" to spektakl o kobiecych historiach, które nie mają w sobie nic z siostrzanych opowieści. Spektakl, od którego mimo sentymentalnych rytmów, wieje straszliwym chłodem. Słyszymy pięć historii, i żadna nie budzi empatii? Właśnie tak jest, i doprawdy trudno dociec, co powodowało reżyserką Iwoną Kempą przy budowaniu tego lodowatego obrazu. Ostatnia scena, gdzie kobiecość zostanie zdemaskowana, zdemitologizowana i obnażona ( nomen omen) to przykry akt mizoginii, którego nie powstydziliby się przysłowiowi starożytni. Pamiętacie film na podstawie książki szwedzkiego pisarza Stiega Larsson „Mężczyźni, który nienawidzą kobiet”? Okazuje się, że nie tylko mężczyźni…

Justyna Nowicka