„Barany. Islandzka opowieść”

Reż. Grímur Hákonarson

Prod. Islandia/Dania/Norwegia/Polska 2015

Islandia to mały kraj, żyje tam 300 tysięcy ludzi oraz… 800 tysięcy owiec. I właśnie o owcach i ludziach opowiada w swym filmie Hákonarson. Jego akcja rozgrywa się na kompletnym odludziu, gdzieś na Północy, gdzie dwóch sędziwych braci – Kiddi i Gummi – hoduje owce. Tak się składa, że to pupil Kiddiego wygrywa doroczny konkurs na najbardziej okazałego barana, a podopieczny Gummiego musi się zadowolić drugim miejscem, co nie sprzyja harmonijnej egzystencji hodowców. Bracia – o zdecydowanie przeciwstawnych charakterach – nie przepadają za sobą, a mówiąc precyzyjniej – od czterdziestu lat w ogóle nie odzywają się do siebie.

W sytuacjach wyjątkowych komunikują się za pomocą lapidarnych listów, które przenosi pies jednego z nich. Ot, taka „prosta historia”, jak w pamiętnym filmie Davida Lyncha o takim właśnie tytule, w którym stary farmer także pokłócił się przed kilkudziesięciu laty ze swoim bratem, ale gdy dowiedział się o jego poważnej chorobie, postanowił przejechać małym traktorkiem niemal całą Amerykę , by go odwiedzić. Tu obaj farmerzy są zdrowi, ale na groźną chorobę zapadają ich ukochane owce. Zdiagnozowano trzęsawkę, chorobę zakaźną i śmiertelną. Trzeba wybić stado… „Barany…” mają formułę komediodramatu, ze scenami przejmującymi sąsiadują tu sceny komiczne.

O sprawach ważnych Hákonarson opowiada ciepło i z humorem. A często czyni to głównie obrazem, wszak kino to przede wszystkim sztuka wizualna. Osadzona wśród surowej przyrody opowieść urzeka zdjęciami, uhonorowanymi na ubiegłorocznym Camerimage Srebrną Żabą. Notabene, ich autor Sturla Brandth Grøvlen zasłynął ostatnio zdjęciami do niemieckiej pełnej suspensu „Victorii” Sebastiana Schippera opowiedzianej jednym ujęciem. Tam było efektownie, tu – ascetycznie. Okazuje się, że „proste historie” też mogą być fascynujące.

 

 

 

 

Jerzy Armata