Radio Kraków
  • A
  • A
  • A

105 lat temu wybuchła I wojna światowa

  • Aktualności
  • date_range Niedziela, 2019.07.28 08:12 ( Edytowany Poniedziałek, 2021.05.31 00:17 )
105 lat temu, 28 lipca 1914 r., wybuchła I wojna światowa. Przez wówczas żyjących była nazywana Wielką Wojną, przy czym określenie to dotyczyło zarówno zaangażowanych w nią ludzi oraz środków, jak i ogromu spustoszeń, których dokonała głównie w Europie. Rzadko się pamięta, że obok Francji głównym teatrem działań były ziemie polskie.

fot: Wikipedia

28 czerwca 1914 r. w Sarajewie dokonano zamachu na austro-węgierskiego następcę tronu Franciszka Ferdynanda i jego małżonkę Zofię. Wydarzenie to stało się ogólnoświatową sensacją, ale początkowo nic nie wskazywało, by miało ono mieć jakieś poważniejsze konsekwencje. Przełom XIX i XX wieku to okres pierwszej fali europejskiego terroryzmu, którego właśnie monarchowie byli głównymi celami. W tamtym jednak momencie narastające od kilku dekad napięcie między władającymi Europą mocarstwami: Rosją, Austro-Węgrami i Niemcami, osiągało swoją kulminację – wojna wisiała w powietrzu, o czym można się przekonać, czytając dziś dziesiątki wspomnień z tamtego okresu.

„Przeciwieństwa między mocarstwami wiodły prostą drogą do wojny. Widzimy antagonizm niemiecko-francuski, mający swe podłoże w Alzacji i Lotaryngii, a także w Afryce, antagonizm niemiecko-angielski wyrastający z rywalizacji gospodarczej i kolonialnej, ale przede wszystkim w wyścigu zbrojeń na morzu, antagonizm niemiecko-rosyjski i austriacko-rosyjski na Bałkanach i na Bliskim Wschodzie. Widzimy wreszcie antagonizmy dalsze, posiadające znaczenie uboczne, dodatkowe, jak konflikt austriacko-serbski i austriacko-włoski” – pisał historyk Janusz Pajewski, nie wspominając jednak o separatystycznym wrzeniu niemal wszystkich nacji wchodzących w skład wielonarodowościowych monarchii, które w wyraźny sposób zaogniało sytuację. Zamach na Franciszka Ferdynanda był więc w pewnym sensie pretekstem do uruchomienia konfliktu.

Na rozpoczęcie działań wojennych naciskali przede wszystkim niemiecki cesarz Wilhelm II i wspierające go koła wojskowe. Było to o tyle zrozumiałe, że Niemcy obawiali się wzrostu potęgi militarnej Rosji, która istotnie po kompromitującej porażce w wojnie z Japonią w 1904 r. zbroiła się wówczas na potęgę i z dobrym skutkiem. Znacznie mniej wojownicze stanowisko zajęły natomiast Austro-Węgry – cesarz Franciszek Józef mimo osobistej straty był zasadniczo przeciwnikiem wojny. Był on jednak w tamtej chwili władcą w mocno podeszłym wieku, a niemal całe jego otoczenie – zwłaszcza szef sztabu gen. Franz Conrad von Hötzendorf oraz ministrowie: spraw zagranicznych Leopold Berchtold i wojny Karl Stürgkh – chciało wojny. W zasadzie jedyną wysoko postawioną osobą w państwie, która podzielała pogląd starego cesarza, był węgierski premier Stefan Tisza. Ich głosy okazały się jednak zbyt słabe. 7 lipca 1914 r. na posiedzeniu rady koronnej monarchii habsburskiej podjęto decyzję o postawieniu Serbii ultimatum, które w praktyce oznaczało pozbawienie państwa suwerenności. Akt wypowiedzenia wojny nastąpił 28 lipca.

O tym, że wojna była brana pod uwagę od dawna, najlepiej świadczy to, że zarówno Niemcy, jak i Austro-Węgry miały w tamtym momencie gotowe plany operacyjne na wypadek jej wybuchu. Niemiecki zakładał prowadzenie wojny głównymi siłami na Zachodzie, ale jednocześnie nieco mniejszymi, skoncentrowanymi w Prusach Wschodnich, na wschodnim froncie działań. W tej sytuacji ciężar akcji na wschodzie spadał na Austro-Węgry, których z kolei plany zakładały możliwość prowadzenia: jednoczesnej wojny z Serbią i Czarnogórą, tym dwoma państwami i Rosją, nimi dwoma i Włochami.

Jeszcze więcej o tym, od jak dawna myślano o podobnej wojnie, mówią przygotowania strony rosyjskiej. Pierwotny jej plan został opracowany jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku przez gen. Włodzimierza Obruczewa i tylko z niewielkimi korektami został uwspółcześniony przez rosyjskiego ministra wojny gen. Włodzimierza Suchomlinowa w 1912 r. Był on na tyle przenikliwy, iż przewidziano w nim nawet to, że siły niemieckie w tym starciu będą słabsze i przeciwstawić im wystarczy dwie armie, podczas gdy na starcie z Austro-Węgrami potrzebne będą cztery.

Jeśli chodzi o rozkład sił, to liczebnie przewagę miały już na starcie państwa Ententy (pierwotnie były to tylko Francja, Wielka Brytania i Rosja, potem dołączyło 25 państw, choć nie wszystkie prowadziły walki), a z czasem miała ona rosnąć. Możliwości mobilizacyjne Francji szacowano na blisko 6 mln żołnierzy, Wielkiej Brytanii na 5 mln (chociaż tu akurat były to siły bardzo rozrzucone po świecie), Rosji zaś na co najmniej 7 mln, mimo że, jak zauważał historyk Mieczysław Wrzosek:

„Miała Rosja ponad to możliwość powołania jeszcze kilkunastu milionów mężczyzn, którzy wymagali jednak podstawowego wyszkolenia wojskowego. Należało wziąć też pod uwagę siły zbrojne Serbii i Czarnogóry, a po naruszeniu przez wojska niemieckie neutralności Belgii – również potencjał mobilizacyjny tego państwa”.

Siły Państw Centralnych (Niemcy, Austro-Węgry, Imperium Osmańskie i później Bułgaria) szacowano tymczasem łącznie na ok. 14 mln ludzi. Ten brak równowagi liczebnej Niemcy rekompensowały w pewnym stopniu sprzętem wojskowym, zwłaszcza bardzo rozbudowaną artylerią, a także wyjątkowo dobrym przeszkoleniem żołnierzy. W kwestii uzbrojenia Austro-Węgry nieznacznie tylko ustępowały sojusznikowi, choć jednocześnie siłę ich armii w wyraźny sposób osłabiał jej wielonarodowy skład – wchodzący w jej skład Czesi, Słowacy czy Polacy przeważnie nie wykazywali entuzjazmu do walki za cesarza, szczególnie ci ostatni, bo oznaczało to często walkę z rodakami, których wcielano do każdej z walczących stron. Atmosferę panującą w C.K. armii dobrze oddała w ironicznej formie literatura, choćby „Przygody dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haška.

Polacy z jednego jeszcze powodu mogli odczuwać niechęć do walki. I wojna światowa rozpoczęła się bowiem właśnie na terenach polskich. Rosyjska armia „Niemen” kierowała się na linię Czernichowsk–Węgorzewo, a armia „Narew” miała za zadanie obejść od zachodu jeziora mazurskie i kierować się na północ, na Ruciane i Szczytno. W tamtej chwili dowództwo niemieckiej 8. armii znajdowało się w Malborku. Pierwsza bitwa na froncie wschodnim tej wojny rozegrała się 17 sierpnia pod Stołupianami.

W scenerii Warmii i Mazur toczyły się pierwsze starcia, określone później wspólną nazwą bitwy pod Tannenbergiem, czyli Stębarkiem. Wojska rosyjskie ostatecznie 30 sierpnia poniosły spektakularną porażkę, w której wyniku do niewoli niemieckiej dostało się ok. 30 tys. żołnierzy, dowodzący gen. Aleksander Samsonow popełnił zaś samobójstwo w leśniczówce pod Wielbarkiem. Propaganda niemiecka nie omieszkała wykorzystać swojego zwycięstwa, opisując je jako rewanż na Słowiańszczyźnie za Grunwald. W odróżnieniu od Władysława Jagiełły Niemcy jednak potrafili pójść za ciosem. W bitwie nad jeziorami mazurskimi, która toczyła się przez kilka dni, począwszy od 8 września, ponownie rozgromili Rosjan, a liczbę poległych w niej żołnierzy szacuje się na blisko 60 tys., kolejne zaś 40 tys. dostało się do niewoli.

Znacznie gorzej szło Państwom Centralnym w Galicji, gdzie armie austro-węgierskie nie były w stanie poradzić sobie z siłami rosyjskimi. 21 sierpnia Rosjanie rozpoczęli natarcie w kierunku Lublina, by już cztery dni później pokonać Austriaków w bitwie pod Kraśnikiem. Kilka dni potem, po serii kolejnych zwycięstw, w rękach rosyjskich znalazł się Lwów. Jak pisał Mieczysław Wrzosek:

„Miało to duże znaczenie operacyjne i moralne. Sukcesy wojsk rosyjskich w Małopolsce Wschodniej uzewnętrzniły ich wyraźną przewagę nad armią austro-węgierską. Utrwaliła się ona w trakcie dalszych zwycięstw, w tzw. drugiej bitwie lwowskiej i pod Lublinem. W wyniku tych zwycięstw siły austro-węgierskie musiały podjąć odwrót za San i koncentrować swoją uwagę na osłonie dostępu w głąb monarchii habsburskiej”.

Niezbędne okazało się wsparcie niemieckie, i istotnie połączone armie Państw Centralnych nie odniosły co prawda spektakularnych zwycięstw nad prowadzącymi ofensywę Rosjanami, jednak w szeregu starć toczących się na początku października na linii od Dęblina po Sandomierz udało im się powstrzymać rosyjski impet i nie dopuszczono do przekroczenia linii Wisły. Dopiero podjęta 18 października tzw. operacja warszawsko-dęblińska odrzuciła wojska niemieckie i austro-węgierskie na południe, otwierając tym samym Rosjanom drogę w kierunkach: na Śląsk i do Berlina. Operacja ta oceniana jest jako jedno z najpoważniejszych wydarzeń militarnych I wojny – wzięła w niej udział blisko połowa wszystkich sił rosyjskich. Zważywszy, że w tym samym momencie armia rosyjska docierała pod Toruń, z drugiej zaś strony pod Kalisz, Częstochowę i Nowy Sącz, porażka Państw Centralnych na froncie wschodnim wydawała się tylko kwestią czasu.

Sytuację uratował gen. Paul von Hindenburg mianowany dowódcą wszystkich sił niemieckich na wschodzie. Dwie bitwy pod Łodzią rozegrane między połową listopada a początkiem grudnia skutecznie powstrzymały planowaną przez Rosjan ofensywę na Berlin. Jednocześnie w bitwie stoczonej pod Krakowem powstrzymano rosyjski atak na Śląsk. Zwycięstwa te odwróciły na pewien czas losy frontu wschodniego. Kolejna niemiecka ofensywa z lutego 1915 r. odrzuciła Rosjan za linię Biebrzy i Niemna, a następna, podjęta w maju – pozwoliła Niemcom 22 czerwca zająć Lwów. Ostateczne wyparcie Rosjan z terytorium Polski rozpoczęło się 13 lipca 1915 r. Po dziesięciu dniach, w których trakcie rozpoczęła się mordercza bitwa pod Przasnyszem – stoczona przy dwukrotnej przewadze w ludziach i czterokrotnej artylerii, poprzedzona pięciogodzinnym ostrzałem 660 dział – zmusiła Rosjan do ewakuacji na linię Ryga–Baranowicze– Pińsk–Czerniowce. Warszawa została zajęta przez Niemców 5 sierpnia 1915 r.

Wiosną 1914 r. Helmuth von Moltke oznajmił: „Spodziewamy się skończyć z Francją w ciągu sześciu tygodni, od chwili rozpoczęcia działań wojennych, a przynajmniej pokonać ją tak, że główne siły będziemy mogli przerzucić na wschód”.

4 sierpnia miał prawo sądzić, iż były to słowa prorocze. Dwa dni wcześniej wojska niemieckie wkroczyły do Luksemburga, następnego dnia wieczorem były już w Belgii i szybko zmierzały w stronę Paryża. Dokładnie miesiąc później Moltke musiał jednak zrewidować swoją opinię. Początkowo błyskawicznie prące do przodu armie zostały osłabione koniecznością zaangażowania na wschodzie, gdzie Austriacy ponosili porażkę za porażką, w dodatku popełniono być może największy błąd taktyczny tej wojny – nie zaatakowano Paryża, lecz podjęto walkę na jego przedpolach. 6 września wojska francuskie opierając się z jednej strony o doskonały węzeł komunikacyjny, jakim był Paryż, z drugiej zaś na silnie ufortyfikowanej twierdzy Verdun, podjęły kontrofensywę i odrzuciły Niemców aż po rzekę Aisne. Była to tzw. pierwsza bitwa nad Marną. I chociaż nie pozwoliła ona wyprzeć nieprzyjaciela z granic Francji zupełnie, nie wspominając o uderzeniu bezpośrednio na Niemcy, uświadomiła wszystkim, że wojna potrwa znacznie dłużej, niż się spodziewali.

„Zimą 1914/1915 rozwinęła się na froncie zachodnim tzw. wojna pozycyjna. Od Morza Północnego do granicy szwajcarskiej wojska obu walczących stron stały naprzeciw siebie w nieprzerwanej, ciągłej linii. Tworzyły ją całe łańcuchy okopów, schronów, zasieków z drutów kolczastych, przekopów komunikacyjnych itp. Obrona w tej wojnie miała przewagę nad atakiem. Nie można było zdobyć takich umocnień natarciem piechoty. Musiało być ono poprzedzone i przygotowane dłuższym ogniem artyleryjskim. Artyleria musiała zniszczyć najpierw zasieki drutu kolczastego, przytłumić ogień nieprzyjacielski oraz nie dopuścić posiłków do zaatakowanych pozycji” – opisywał Janusz Pajewski, a plastyczny obraz tego wielomiesięcznego horroru znów świetnie oddała literatura, choćby Erich Maria Remarque („Na Zachodzie bez zmian”) czy Louis-Ferdinand Céline („Podróż do kresu nocy”).

Przy względnej równowadze sił wojny tego typu nie dało się wygrać lub przegrać. Obliczona była na trwanie, co wiązało się z niezwykłym obciążeniem dla gospodarki. Żołnierze po obu stronach linii frontu ginęli tysiącami nie tyle od strzałów karabinowych, ile od szeroko wówczas stosowanych gazów bojowych, a jeszcze częściej od wybuchających co rusz w okopach epidemii (symbolem drastycznych zmagań na froncie jest do dziś bitwa pod Verdun z 1916 r., w której szacuje się, że poległo lub zostało zaginionych czy wziętych do niewoli łącznie nawet 800 tys. walczących przeciw sobie żołnierzy francuskich i niemieckich). To wiązało się z koniecznością ciągłego poboru rekruta, a także przestawieniem całej gospodarki na cele produkcji wojennej. Na frontach ludzie ginęli od chorób, poza ich linią – z głodu. W tym przypadku o wyniku zadecydować musiał czas. Pod tym względem Francja i Anglia miały pewną przewagę – w odróżnieniu od zablokowanych Niemiec miały możliwość czerpać rezerwy ze swoich kolonii.

Terytoria Francji i Polski stanowiły główne teatry działań I wojny światowej – to tam rozegrały się największe bitwy i kampanie, tam również miał się rozstrzygnąć wynik konfliktu. Jednak walczono nie tylko tam. Od jesieni 1914 r. po stronie Państw Centralnych była Turcja, atakując Kaukaz i Armenię, Palestynę i wybrzeża Zatoki Perskiej – bez większych jednak sukcesów. Znaczenie Turcji polegało raczej na kontrolowaniu cieśnin śródziemnomorskich i o nie głównie toczyła się walka z Anglikami oraz Francuzami. W maju 1915 r. do wojny przystąpiły Włochy, ale także bez powodzenia. Dość wspomnieć, że na pograniczu nadadriatyckim (w Alpach nie sposób było walczyć) w ciągu dwóch lat stoczono dwanaście bitew w dolinie rzeki Isonzo. Tak jak we Francji była to wojna na wykrwawienie. Ludwik Hirszfeld – odkrywca grup krwi – przebywał wówczas niedaleko, bo na froncie w Serbii. Jak wspominał:

„Układano stosy trupów w pobliżu szpitala. Były wypadki, że przez pomyłkę kładziono na stosy trupów ludzi nieprzytomnych. Taka była rzeczywistość epidemii w Serbii w 1915 r.”. Badacz dodawał, że choroba tak dziesiątkowała żołnierzy, iż tylko dlatego nie przeważyła szali zwycięstwa na żadną ze stron, bo wybijała obie strony po równo. Nic nie wskazuje, by na froncie włoskim było pod tym względem lepiej.

Oba walczące bloki starały się pozyskać dla siebie również państwa bałkańskie – oba z tych samych powodów. Państwa Centralne chciały w ten sposób związać na Bałkanach siły rosyjskie i tak odciążyć walki na północy, ich przeciwnicy zaś w tym samym celu chcieli związać tam Austro-Węgry. Po stronie pierwszych wystąpiła wkrótce Bułgaria, drugich z kolei 27 sierpnia 1916 r. wsparła Rumunia. Nie na długo jednak – 12 grudnia wojska Państw Centralnych wkroczyły do Bukaresztu.

Pierwsze propozycje pokojowe ze strony Państw Centralnych wyszły już w połowie grudnia 1916 r. Zawierały jednak same ogólniki, bez konkretnych propozycji, państwa koalicyjne odrzuciły je więc już po kilku dniach. Obie strony zaskakująco zgodnie odrzuciły też propozycję mediacji wysuniętą w tym samym niemal czasie przez prezydenta USA Woodrowa Wilsona, choć wedle jego prośby sformułowały 17 stycznia 1917 r. swoje cele wojenne. Rzecz istotna – nie uwzględniono w nich Polski, uznając tę kwestię za wewnętrzną sprawę Rosji, mimo że jednocześnie domagano się suwerenności m.in. dla Czechów, Słowaków i narodów jugosłowiańskich. „Nikt na całym świecie Polski nie chce” – nie bez racji zauważał już w 1914 r. historyk i dyplomata Michał Sokolnicki.

„Obawiam się, że nowa Polska cierpieć będzie na te same choroby, które dawniej ją zgubiły; że będzie ona widownią ciągłych intryg pomiędzy Niemcami a Rosją; że jej istnienie nie będzie utrwalało pokoju w Europie, lecz przeciwnie, będzie wieczną przyczyną europejskich konfliktów. Co więcej, nawet gdyby taka Polska była zdolna do odgrywania roli państwa buforowego – w co wątpię – nie jestem pewien, czy takie państwo przyniosłoby korzyść Europie Zachodniej” – potwierdzał słowa Sokolnickiego brytyjski sekretarz stanu Arthur J. Balfour.

Państwa zaborcze na pewne ustępstwa wobec Polaków musiały jednak pójść – po prostu potrzebowały rekruta. Dlatego właśnie jesienią 1914 r. zgodzono się na utworzenie Legionów, które z końcem roku 1915 liczyły trzy brygady – sześć pułków piechoty, pułk artylerii i dwa pułki jazdy. Z tego samego powodu Rosjanie zgodzili się na zorganizowanie legionu, tzw. puławskiego, przez Witolda Gorczyńskiego. Militarne znaczenie tych sił było jednak niewielkie –znacznie większa była ich rola moralna i propagandowa. Choć formalnie bez państwa, Polacy stawali się stroną w europejskim konflikcie; z nieufnością za to przyjęli wystosowany przez rządy Austrii i Niemiec tzw. Akt 5 listopada (1916) oraz wypowiedź cara Mikołaja II z 25 grudnia tamtego roku, w której padały słowa o odbudowaniu wolnej Polski z jej „trzech obecnie rozdzielonych części”. Po pierwsze, były one ogólnikowe, po drugie – zaborcom nie ufano.

Z entuzjazmem przyjęto za to orędzie Wilsona z 22 stycznia 1917 r., w którym prezydent mówił, iż „powinna powstać zjednoczona, niepodległa i autonomiczna Polska”. Z jego opinią musiano się liczyć. Nieco ponad dwa miesiące później Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom. Rok później we Francji wylądowały 42 amerykańskie dywizje, a więc ok. 1 176 000 żołnierzy, w pobliżu Europy krążyło zaś blisko trzysta amerykańskich okrętów.

Amerykanie przybyli w samą porę, by wypełnić lukę po Rosjanach. Rewolucja, która z mniejszym lub większym natężeniem miała tam trwać niemal cały rok 1917, w marcu pozbawiła władzy cara i oddała ją w ręce bolszewików. Ci zaś wobec chaosu wewnątrz państwa i postępującej anarchizacji armii – dezercje i wypowiadanie posłuszeństwa carskim oficerom były powszechne – pilnie szukali pokoju. 26 listopada 1917 r. zwrócono się do dowództwa niemieckiego z propozycją zawieszenia broni. 22 grudnia w Brześciu Litewskim rozpoczęły się rokowania skutkujące rozejmem na całej linii frontu, następnie zaś podjęto rozmowy w sprawie ostatecznego pokoju. Były one trudne dla delegacji sowieckiej, bo były prowadzone z pozycji proszącego o pokój. Ale nie były też łatwe dla strony niemieckiej, z tej choćby racji, że wrzenie rewolucyjne obejmowało powoli również ich ojczyznę. W ich efekcie 9 lutego 1918 r. Państwa Centralne podpisały osobny traktat z Ukrainą, miesiąc później zaś, 3 marca, z sowiecką Rosją. Do tego ostatniego było konieczne wznowienie niemieckiej ofensywy i dopiero pod jej naciskiem Rosjanie zgodzili się wycofać z Finlandii, Estonii i Ukrainy.

Był to wielki sukces Państw Centralnych, a niemieckim sztabowcom dawał nadzieję, że przerzucenie części wojsk ze wschodu pozwoli skutecznie uderzyć na Francję. I rzeczywiście wiele na to wskazywało. Podjęte 21 marca 1918 r. uderzenie w okolicach Saint-Quentin pozwoliło wojskom niemieckim odrzucić Francuzów i Anglików o 60 km i wziąć do niewoli 90 tys. żołnierzy. 9 kwietnia uderzono ponownie – tym razem we Flandrii i z podobnie dobrym rezultatem. Trzeci atak, 27 maja, zagroził Paryżowi, który Niemcy ostrzeliwali już z wielkokalibrowego działa, tzw. Grubej Berty. Był to jednak kres możliwości tej armii – prawdopodobnie z powodu przemęczenia żołnierzy. Kiedy 15 lipca 1918 r. ruszono do ataku po raz kolejny, w Szampanii, napotkano już opór nie do przebicia. 18 lipca ruszyła kontrofensywa francusko-angielsko-amerykańska, która 8 sierpnia nad Sommą przyniosła Niemcom katastrofalną dla nich porażkę, z której już się nie podźwignęli.

Chociaż niemieckie władze miały pełną świadomość przegranej, wstrzymywali się z podjęciem rozmów pokojowych. Podobnych oporów nie mieli Austriacy, którzy bez porozumienia z Berlinem 14 września poprosili o pokój. Bezskutecznie jednak – sukcesy koalicji były tak spektakularne, że nie spieszono się z zawieszeniem broni, by stanąć na jak najlepszej pozycji do podjęcia rozmów. I istotnie Państwa Centralne padały w błyskawicznym tempie. Bułgaria prawie nie walczyła – 29 września zawarto z nią rozejm; 30 października skapitulowała Turcja. Austro-Węgry zaś rozpadły się od wewnątrz. W ciągu czterech zaledwie dni, od 28 października, oderwały się od nich Czechy i Słowacja, tworząc Czechosłowację, następnego dnia Słowianie Południowi ogłosili, że tworzą wspólne państwo z Serbami; 30 października w Wiedniu zapowiedziano utworzenie państwa austriackiego, 31 zaś – zlikwidowano austriacką administrację w Krakowie. Wobec tych faktów cesarz Karol był bezradny – 11 listopada abdykował. Kiedy to robił, Niemcy już od dwóch dni nie były monarchią: władzę Wilhelma II w ciągu kilku dni zdmuchnęła rewolucja, która po buncie marynarzy w Kilonii rozchodziła się na cały kraj.

Na sytuację frontową przełożyło się to bezpośrednio. Tak jak wcześniej w Rosji, tak teraz żołnierze różnych narodowości masowo dezerterowali i wracali do swoich krajów. Nawiasem mówiąc, przełożyło się to także na nieopisany chaos – grupy dezerterów tworząc często silne i zaprawione w boju oddziały, terroryzowały okolice, ogołacając je ze wszystkiego, czemu udało się przetrwać wojnę i wcześniejsze rabunki przetaczających się armii. Armii, które od 11 listopada 1918 r. już formalnie nie walczyły. Tego dnia w lesie Compiegne pod Paryżem podpisano rozejm kończący I wojnę. Rokowania pokojowe rozpoczęły się w styczniu 1919 r. w Paryżu. Nie bez podstaw jest opinia, że tamtego właśnie dnia rozpoczął się XX wiek, a Europa nabrała kształtu z grubsza biorąc takiego, w jakim znamy ją dziś.

 

PAP/bp

 

 

Historię w wydaniu światowym piszą głównie historycy zachodni z perspektywy doświadczeń własnych państw i narodów, dlatego cierpienia i skala zniszczeń ziem polskich w czasie I wojny światowej są tematem rzadko obecnym w narracji historycznej czy publicystyce – mówi PAP historyk prof. Andrzej Chwalba z UJ.

Polska Agencja Prasowa: W czasie I wojny światowej przeciwko sobie walczyli zaborcy, a sam konflikt przyniósł dla zniewolonej Polski możliwość odzyskania niepodległości. Jednak podczas działań wojennych przeciwko sobie stanęli również Polacy będący żołnierzami w zaborczych armiach…

Prof. Andrzej Chwalba: Było to zrozumiałe, ponieważ Polacy zamieszkiwali trzy zaborcze państwa. Zatem kiedy nastąpiła mobilizacja, stawili się do trzech armii. W bitwach Polacy stawali w walce przeciwko sobie, gdyż w obozie państw centralnych były Niemcy i Austro-Węgry, a w obozie aliantów Rosja.

W kolejnych latach również odbywały się mobilizacje, ale już na mniejszą skalę. Jednak jeszcze w 1915 i 1916 r., gdy były prowadzone walki na froncie wschodnim, Polacy ginęli, walcząc po jednej strony frontu w armiach austro-węgierskiej i niemieckiej, a po drugiej stronie – w armii rosyjskiej. Warto jednak pamiętać, że liczba Polaków, która w roku 1916 walczyła w armii rosyjskiej, była już znacznie mniejsza niż dwa lata wcześniej. Wynikało to z tego, że wojska przeciwne zmusiły Rosjan do opuszczenia Królestwa Polskiego wczesną jesienią 1915 r.

PAP: Jaka była świadomość tej sytuacji wśród żołnierzy na froncie?

Prof. Andrzej Chwalba: W początkowych tygodniach wojny prości żołnierze nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie wszyscy też czuli się świadomymi Polakami. Wśród żołnierzy całkiem liczni byli analfabeci. Z czasem zorientowali się, że po przeciwnych stronach barykady, bywa, że żołnierze podobnie się modlą i używają zbliżonych polskich gwar, ale to jeszcze nie znaczyło, że natychmiast poczują się polską wspólnotą narodową. Zdarzało się, że żołnierze poznawali się oraz rozmawiali ze względu nieraz na bliskość okopów przeciwnika, a także w szpitalach podczas rozmów z rannymi, z jeńcami w obozach. Niektórzy wówczas zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że są częścią większej społeczności, tylko że służą w różnych armiach.

W 1914 r. w czasie Bożego Narodzenia podczas walk w Karpatach oraz w Królestwie Polskim Polacy w rosyjskich mundurach oraz Polacy w austro-węgierskich mundurach, świętowali razem Wigilię, dzieląc się chlebem czy opłatkiem. Z kolei wiosną 1915 r. możemy wskazać przypadki, kiedy w czasie świąt Wielkiej Nocy polscy żołnierze – z jednej strony Polacy walczący w armii rosyjskiej, a z drugiej Polacy w armii austriackiej – organizowali wspólne święcone. Te doświadczenia mogły prowadzić do wytworzenia się przekonania, że nie są Galicjanami, Prusakami czy Moskalami polskojęzycznymi, jak to wmawiali zaborcy, ale stanowią jedność polityczną. Dlatego też dowództwa trzech armii zdecydowanie zakazały wspólnego świętowania.

PAP: Jak elity narodowe odnosiły się do tego, że Polacy walczą przeciwko sobie?

Prof. Andrzej Chwalba: Elity to rozumiały, jednak to zupełnie nie było od nich zależne. Było oczywiste, że zmobilizowani muszą iść do wojska, i jest to poza dyskusją, niemniej temat, że Polacy walczyli przeciwko sobie, wzajemnie się zabijając, był obecny w rozmowach w czasie wojny. Niektórzy polscy intelektualiści zwracali na to uwagę, a szczególnie wrażliwe na tę sytuację były osoby związane z obozem legionowym. Legioniści, stanowiący najbardziej ideową i patriotyczną część aktywnych polskich wojskowych sił politycznych, odnotowywali przypadki spotkania polskojęzycznych oficerów czy żołnierzy z armii rosyjskiej, z którymi wymieniali uwagi na temat dramatu wojny bratobójczej.

PAP: Jaki odsetek wśród jeńców wojennych stanowili Polacy?

Prof. Andrzej Chwalba: Polacy walczący w armii niemieckiej znaleźli się w obozach jenieckich we Francji. Pod koniec wojny szacowano, że było ich ok. 20 tys. Wśród nich podjęto później działania propagandowe, żeby nakłonić ich do wstąpienia do Armii Hallera, do której część z nich dołączyła w 1918 r. Z kolei polskich żołnierzy walczących w armii austriackiej, a którzy znaleźli się w niewoli na terenie Włoch, szacowano na 80– 90 tys.

Natomiast najtrudniej oszacować liczbę żołnierzy polskojęzycznych, którzy trafili do niewoli rosyjskiej. Było ich kilkaset tysięcy. To jednak bardzo trudne do oszacowania ze względu na to, że rosyjskie statystyki są dalece niepełne i niewiarygodne. Co więcej, z rosyjskich obozów były bardzo liczne ucieczki, ponieważ Rosjanie niejednokrotnie w ogóle ich nie pilnowali. Trudności z szacunkiem wynikają także z tego, że w armiach nie stosowano kryterium narodowego, tylko językowe i religijne, siłą rzeczy zawodne w przypadku ustalenia przynależności narodowej. Z pewnością pełnej odpowiedzi na to pytanie nigdy nie uzyskamy.

Kiedy doszło do podpisana traktatu pokojowego, zawartego w Brześciu 3 marca 1918 r. między państwami centralnymi a Rosją, na jego mocy nastąpiła wymiana jeńców. Stopniowo jeńcy austro-węgierscy i niemieccy wracali z Rosji. W tym gronie znaleźli się również Polacy. To samo stało się w drugą stronę – jeńcy-Polacy, którzy byli w obozach na terenie Niemiec i Austrii, wrócili z kolei do Rosji. Działo się to jeszcze przed zakończeniem działań wojennych na zachodzie Europy. Warto pamiętać, że na Wschodzie wojna skończyła się wcześniej.

PAP: Czy dysponujemy zatem liczbami, ilu Polaków zginęło na frontach I wojny światowej?

Prof. Andrzej Chwalba: W dalszym ciągu nie wiemy i prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, ilu żołnierzy w ogóle zginęło w czasie Wielkiej Wojny w skali Europy i świata . Cały czas pozostajemy w sferze szacunków. W skali całej wojny zginęło między 9 a 10 mln żołnierzy. Ta różnica miliona wynika z tego, że nie wszystko można było ustalić.

Skoro nie wiemy, ilu żołnierzy zginęło w czasie wojny w skali świata, to tym bardziej trudno nam oszacować, ilu zginęło Polaków. Takie próby były jednak podejmowane i można obecnie przyjąć, że Polaków zginęło na polach walk oraz zmarło z wyniku otrzymanych ran między 350 a 400 tys. Do tej liczby musimy dodać tych, którzy zmarli z powodu chorób, takich jak tyfus, cholera, a w 1918 r. pojawiła się niezwykle groźna grypa zwana hiszpanką, która zabijała dosłownie całe plutony i kompanie żołnierzy.

PAP: Czy rozpoczynając działania wojenne, brano pod uwagę to, że wojna może przynieść taką skalę ofiar?

Prof. Andrzej Chwalba: Planiści wojenni nie tylko państw zaborczych, ale w ogóle europejskich, generalnie przewidywali, że wojna potrwa dwa–trzy miesiące, niektórzy nawet twierdzili, że żołnierze zdążą jeszcze wrócić na jesienne wykopki ziemniaków. Obiecywano, że na pewno Boże Narodzenie 1914 r. spędzą już w domu. Było to powszechne przekonanie wynikające z doświadczenia krótkich wojen z XIX wieku, które ograniczały się do jednej–dwóch, a już maksymalnie trzech, bitew. Na początku wojny w 1914 r. również uważano, że dojdzie do kilku bitew na poszczególnych frontach i to one wskażą zwycięzcę.

O tym, że zakładano, iż wojna będzie krótka, świadczyło również to, że nie przewidywano zabezpieczenia żołnierzy w postaci ciepłej, zimowej odzieży. Dopiero jesienią, kiedy okazało się, że wojna jednak potrwa dłużej, nakazano szycia ciepłej żołnierskiej odzieży, a do społeczeństw kierowano wezwania, aby ludzie oddawali ciepłą odzież na potrzeby wojska, a często wręcz przeprowadzano rekwizycje – po prostu zabierano cywilom kożuchy, ciepłe ubrania czy bieliznę.

W momencie wybuchu wojny nie brano też pod uwagę tego, że tysiące ludzi będą uciekały z terenów objętych działaniami wojennymi. Z Galicji uciekło lub zostało do tego zmuszonych ok. 900 tys. cywilnych osób. Natomiast z Królestwa Polskiego i zaboru rosyjskiego 3,5 mln ludzi zostało zmuszonych do wyjazdu w głąb Rosji. Około 1/3 stanowili Polacy.

PAP: Czy ludność cywilna zdawała sobie sprawę ze skali ofiar, jakie przynosiła ta wojna?

Prof. Andrzej Chwalba: Generalnie ze względu na cenzurę ludzie nie uświadamiali sobie tego i jednak w pośredni sposób domyślali się, co mogło się dziać na frontach. Pewną informacją były zamieszczane w gazetach nekrologi. W drugiej fazie wojny gazety były już ich pełne – nie można było przecież zabronić ludziom opublikowania nazwiska osoby, która zmarła. Co prawda nie podawano, w jakich okolicznościach nastąpiła śmierć, bo tego zakazywał zapis cenzury, natomiast fakt, że nagle tylu młodych mężczyzn zaczynało umierać, stanowił już pewien znak.

Ponadto pewne wiadomości przywozili też żołnierze, którzy przyjeżdżali na urlopy lub wracali po pobycie w szpitalach, kiedy okazało się, że są inwalidami lub są tak ciężko chorzy, że nie mogą już wrócić na front. To oni opowiadali, jak straszna była to wojna. Dysponujemy dziennikami i pamiętnikami żołnierzy pochodzenia plebejskiego – chłopskiego, rzemieślniczego, drobno kupieckiego, robotniczego – którzy opisywali dramat i koszmar wojny oraz to, że przerastało to ich wyobrażenia. To z tego wynikały tak liczne przypadki chorób psychicznych i zaburzeń emocjonalnych.

To, co ludzie widzieli: szczątki rozkładających się ciał, te najgorsze z możliwych obrazy wojny, które nawet dzisiaj trudno opisywać – powodowało, że rodził się wewnętrzny sprzeciw wobec wojny, co skutkowało buntami żołnierzy w 1917 i 1918 r., a pod koniec wojny rewolucjami.

PAP: Co zatem spowodowało, że w powszechnej opinii ten koszmar Wielkiej Wojny został przysłonięty przez dramat, jaki przyniosła II wojna światowa?

Prof. Andrzej Chwalba: Po pierwsze, wynika to z tego, że w przypadku II wojny światowej nadal żyją świadkowie tych wydarzeń. II wojna jest również przedmiotem nieustających targów w zakresie polityki historycznej i polityki pamięci, nadal są spory i wynikające z nich waśnie między poszczególnymi państwami i nacjami. Natomiast nie ma już tych, którzy uczestniczyli w Wielkiej Wojnie – kilka lat temu zmarli ostatni jej uczestnicy. W związku z tym pamięć kulturowa gaśnie.

Po drugie, wynika to z obszaru działań wojennych. II wojna objęła większą część terytorium Europy niż Wielka Wojna. Działania w latach 1914–1918 objęły zachodnie rubieże Francji, Belgię, ziemie polskie, Ukrainę i Bałkany. Natomiast pozostała część kontynentu z uwagi na charakter wojny nie była nimi objęta.

Proszę zwrócić uwagę, że na zachodzie front przebiegał na północ i wschód od Paryża. Reszta Francji była poza bezpośrednimi skutkami wojny. Ale w rejonie działań wojennych zniszczenia były potworne – niektóre wioski zniknęły z powierzchni ziemi, w miasteczkach zostały kikuty budynków i kominy, ewentualnie wieże kościelne. Jednak największe straty były w dwóch regionach – na Bałkanach oraz na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Wynikało to z rodzaju wojny – na tych dwóch obszarach nie było wojny pozycyjnej, tak jak na Zachodzie, tylko wojska przesuwały się parokrotnie na wschód i na zachód. Taki walec niszczył dosłownie wszystko. To dlatego straty Polski i Serbii były największe w skali całej Europy.

W 1919 r. na zaproszenie Ignacego J. Paderewskiego do Polski przyjechał Herbert Hoover, przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych. Zobaczył, jak to wszystko wygląda – że tysiące dzieci nie mają co jeść i w co się ubrać, a tysiące rodzin nie ma gdzie mieszkać. Wówczas wezwał Amerykanów do intensywnej i szybkiej pomocy, która rzeczywiście pozwoliła na uratowanie tysięcy ludzi przed śmiercią głodową. Dopiero te interwencje powojenne, głównie Amerykanów, zwróciły uwagę świata na to, że najbardziej zniszczonym regionem Europy jest odrodzona Polska, gdyż na blisko 90 proc. jej obszaru toczyły się działania wojenne.

Historię w wydaniu światowym piszą głównie historycy zachodni z perspektywy doświadczeń własnych państw i narodów, dlatego cierpienia mieszkańców Polski i jej zniszczenia, podobnie jak Serbii, są tematem odległym, rzadko obecnym w narracji historycznej czy publicystyce. Niemniej w ostatnich latach dzięki wysiłkowi polskich historyków i publikacjom zagranicznym badaczy zagranicznych zajmujących się dziejami naszego państwa i społeczeństwa świadomość dramatu mieszkańców Polski lat 1914–1918 stopniowo dociera do historyków zachodnich i publicystów, a także polityków.

 

PAP/bp

 

Skontaktuj się z Radiem Kraków - czekamy na opinie naszych Słuchaczy


Pod każdym materiałem na naszej stronie dostępny jest przycisk, dzięki któremu możecie Państwo wysyłać maile z opiniami. Wszystkie będą skrupulatnie czytane i nie pozostaną bez reakcji.

Opinie można wysyłać też bezpośrednio na adres [email protected]

Zapraszamy również do kontaktu z nami poprzez SMS - 4080, telefonicznie (12 200 33 33 – antena,12 630 60 00 – recepcja), a także na nasz profil na Facebooku  oraz Twitterze.

Wyślij opinię na temat artykułu

Najnowsze

Skontaktuj się z Radiem Kraków - czekamy na opinie naszych Słuchaczy

Pod każdym materiałem na naszej stronie dostępny jest przycisk, dzięki któremu możecie Państwo wysyłać maile z opiniami. Wszystkie będą skrupulatnie czytane i nie pozostaną bez reakcji.

Opinie można wysyłać też bezpośrednio na adres [email protected]

Zapraszamy również do kontaktu z nami poprzez SMS - 4080, telefonicznie (12 200 33 33 – antena,12 630 60 00 – recepcja), a także na nasz profil na  Facebooku  oraz  Twitterze

Kontakt

Sekretariat Zarządu

12 630 61 01

Wyślij wiadomość

Dodaj pliki

Wyślij opinię