W pierwszych dniach wyświetlania udało mu się zarobić aż ponad 76 milionów dolarów, co jest wynikiem imponującym zważywszy na to, że w kontynuacji historii o wyzwolonej Donny, która uczyniła trzech mężczyzn ojcami swej córki, brakuje głównej postaci. Budząca sympatię milionów widzów na całym świecie hipiska został bowiem uśmiercona przez scenarzystów, a odtwarzająca postać Maryl Streep pojawia się w filmie zaledwie w kilku scenach. Fani „Mamma Mii” mają dwa wyjścia: mogą oprzeć się pokusie i nadal karmić się słonecznymi wspomnieniami pierwszej części albo obejrzeć drugą, by przekonać się na własne oczy, że jej realizacja nie miała najmniejszego sensu. Dla pieniędzy, jak pokazują twórcy – można bowiem nakręcić nawet tandetny musical, w którym rozwój fabularnych zdarzeń schodzi na drugi plan, a dosadna inscenizacja muzycznych sekwencji pozostawia wiele do życzenia.

W „Mamma Mia: Here We Go Again!”, której fabuła sprowadzona została do typowego gatunku kina dla młodzieży, zabrakło jednak nie tylko wyczucia stylu, ale też umiaru w poruszaniu rozmaitych wątków (które reżyser mnoży bez końca, ale nic z nich nie wynika), a także wytrawnych aktorów. Młode pokolenie aktorów, które dołączyło do starej obsady – współtworzonej przez Meryl Streep, Colina Firtha czy Stellana Skarsgarda (obecnych na zasadzie krótkich impresji) – wypada niezwykle blado. Niektórzy z aktorów nie unoszą nawet wokalnie utworów ABBY, które powinny stanowić najmocniejszą stronę musicalu. Dlatego z utęsknieniem czeka się na starych, dobrych bohaterów, którzy od czasu do czasu przypominają nam o swojej obecności.

Seans „Mamma Mia: Here We Go Again!”, ani nie wprawił mnie w dobry nastrój, ani nie dostarczył mi wyjątkowych wrażeń, ale jako typowy kinofil nie mogłam oprzeć się pokusie, by przekonać się, w jaki sposób reżyser podszedł do kontynuacji losów niezwykle barwnych bohaterów. Zachęcam do tego wszystkich.

 

 

 

Urszula Wolak