Widzę biednego, zmarzniętego reportera, stojącego na tle padającego śniegu i słyszę jak mówi, że szykuje się Armagedon. Nie Armagedon i nie trzaskający mróz, ale - cytując dalej "Misia" - "takie są odwieczne prawa natury".

Oczywiście nie napiszę: za moich czasów, to były zimy, ale dobrze pamiętam / w Krakowie oczywiście, nie podczas wypraw do górskich miejscowości/ prawdziwe zimy z tęgim mrozem i obfitym śniegiem.

Szczególnie uciążliwe były te z czasów PRL, kiedy to ogłaszano któryś tam stopień zasilania i wyłączano prąd. Zimno jak diabli, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, często nawet bez świeczki, bo i świeczek nie można było kupić, baterii do latarek także, czasem znalazły się jakies znicze, które zostały z 1 listopada.

Przez miasto snuły się opatulone grupy wędrowników, tramwaje stały z braku prądu, taksówek nie było, nie było też benzyny do nielicznych, prywatnych samochodów.

Uśmiecham się z rozczuleniem słysząc, jak dziennikarze motoryzacyjni napominają tych, którzy jeszcze nie zmienili opon na zimowe. Wtedy o zimowych oponach nikt nie słyszał, w ogóle kupienie jakichkolwiek opon graniczyło z cudem. Tym cudem były znajomości lub łapówki, a często i jedno i drugie. Kierowcy musieli sobie radzić bez zimowych opon, ABS i innych współczesnych udogodnień i najczęściej radzili sobie świetnie.

Czy ktoś jeszcze pamięta taki obrazek: pasażerowie wysiadają z autobusu i solidarnie pchają go po śliskiej nawierzchni? To nie żart, tak naprawdę było.

Nie wierzę, że ktoś z sentymentem wspomina tamte czasy, chyba, że jedynym powodem owego sentymentalnego wspomnienia jest młodość...