A może „Manchester by the Sea” był na taki los po prostu skazany? To bowiem film, który porusza, ale nikomu się nie narzuca, dotyka kwestii ostatecznych, ale stroni od patosu, popada w melodramatyczne tony, ale nie jest sentymentalny. Siła tkwi w prostocie, jak przekonuje Kenneth Lonergan, w powolnym rytmie oddającym stan zawieszenia, w jakim znalazł się główny bohater. Poznajemy historię Lee Chandlera, który dotknięty tragicznymi wydarzeniami w życiu osobistym odsuwa się poza granicę społeczeństwa. Nagła wiadomość o śmierci brata zmusza go jednak do chwilowego porzucenia pustelniczych nawyków i zmierzenie się z upiorami przeszłości. Casey Affleck jako Lee Chandler otrzymał za swoją kreację Oscara w kategorii „najlepszy aktor pierwszoplanowy”. Jego postać utkana jest z niuansów, osobliwości, które z jednej strony rozczulają, z drugiej – odpychają.

Affleck w niewymuszony sposób oddaje napięcie, jakie narasta w bohaterze po stracie najbliższych. Uczucia tłamszone przez lat próbują na nowo dojść do głosu, gdy Lee wraca w rodzinne strony. Czy znajdą one swoje ujście, a może wewnętrznie wyjałowiony mężczyzna, dławiony traumą i przepracowujący żałobę na zawsze pozostanie chłodny i zdystansowany do rzeczywistości. – Tu nic nie ma – mówi bezradnie, ale boleśnie szczerze wskazując na serce podczas rozmowy z eksżoną, która w przeciwieństwie do Lee wpada w histerię i nie panuje nad własnymi emocjami.

Główny bohater wyraża żałobę, która jest stanem umysłu, dojmującą chorobą duszy. Lonergan – wbrew powszechnym oczekiwaniom – wcale jej jednak nie uwzniośla. Nie chce też wyzwolić Lee z jej mocnego uścisku. To bowiem forma ofiary, którą bohater składa za popełnione w przeszłości winy. Na horyzoncie bezkresnego – raz wzburzonego, kiedy indziej spokojnego – oceanu (który metaforyzuje wewnętrzną kondycję bohatera w „Manchester by the Sea”), tli się jednak nadzieja, że zdoła je kiedyś odkupić.

 

 

 

Urszula Wolak