Lecz po przerażeniu i zdziwieniu, gdy artystki starania by uzyskać właściwy dźwięk ciągle się nie udawały przyszedł śmiech. A właściwie, rechot, spazmatyczny, chory, który przerodził się szybko w wycie ze śmiechu. Każde niedociągnięcie intonacyjne tej sopranistki, a trudno było w tym utworze znaleźć dobrze zaśpiewane dźwięki, wywoływał kolejny atak radości, do łez, do nieprzytomności. Wtedy już wiedziałam, że chciałabym mieć taką płytę, dla żartu, dla zabawy.

Artystką, o której piszę była Florence Foster Jenkins określana „najgorsza śpiewaczką świata”. Nie umiała śpiewać, nie miała też za grosz talentu. Ale miała pieniądze, które umożliwiły jej stać się artystką, występować przed publicznością i mieć poczucie, że należy do najlepszych śpiewaczek swoich czasów. Jej mąż St. Clair Bayfield stworzył wokół niej sztuczny świat. Zamknął ją w szklanej bańce sukcesu. Przekupiona publiczność, przekupieni recenzenci, dobrze opłacani najwięksi muzycy, będący jej nauczycielami…przez kilkadziesiąt lat utwierdzali ją w przekonaniu, że jest wielką artystką. Żyli z niej dostatnio, zbyt dobrze by tracić takie źródło dochodu.

Florence, która założyła Klub Verdiego, jako śpiewaczka zadebiutowała w 1912 roku, mając wówczas 44 lata. I śpiewała do śmierci, czyli do 1944 roku. Występowała na ogół raz do roku w sali balowej hotelu Ritz-Carlton w Nowym Jorku.  Wykonywała na ogół arie z oper m.in. Mozarta czy Verdiego, występując w teatralnych kostiumach, które sama przygotowywała.  Mąż starannie dobierał publiczność i rozprowadzał bilety. Wszystko było pod kontrolą, aż przyszedł koncert w Carnegie Hall…Ale więcej nie powiem. Bo też nie chcę zdradzić wszystkiego. Bowiem Florence Foster Jenkins i jej niezwykła historia miłości do śpiewu i sceny i estrady stała się tematem filmu, który właśnie jest w kinach.

„Boska Florence” (reż. Stephen Frears) z wspaniałymi kreacjami Meryl Streep jako Florence Hugh Granta jako jej męża i Simona Helberga, który wcielił się w postać Cosmé McMoona, pianisty i akompaniatora, jest filmem niezwykłym. Bardzo śmiesznym. Rozśmiesza do łez. Dla mnie najlepsza scena, to gdy akompaniator po raz pierwszy słyszy śpiewaczkę. Gra i nie wie, czy to żart czy tragedia. Jest zdziwiony, oburzony, lecz po jakimś czasie zwycięża śmiech a gdy pojawia się ambicja znacznie pomaga świadomość wysokości honorarium za grę. Ale ten film jest też gorzki i smutny. Pokazuje wielką miłość bogatej kobiety do sztuki i obnaża mechanizmy show biznesu. Jest dowodem na słynne amerykańskie stwierdzenie: „daj mi milion dolarów a uczynię z ciebie największego artystę świata”. Warto obejrzeć! Nawet trzeba!

A tak na marginesie. Płyta Florence Foster Jenkins do dziś cieszy się ogromnym zainteresowaniem i świetnie się sprzedaje.  Boska Florence jest sławna, powszechnie, dużo bardziej niż utalentowane śpiewaczki do których się porównywała, choć śpiewać nie powinna. Ot, życie.