„Epizody” są zapisem doświadczeń dyrygenta, który wiele osiągnął w życiu, ale zachował pokorę do sztuki. To rodzaj bardzo ciekawych mini wykładów, spisanych po to by uporządkować myśli, powspominać, ale też i zwrócić uwagę na wiele problemów. Proces pisania, który przecież polega na zastanawianiu się, poprawianiu, skreślaniu, modelowaniu zdań, układaniu ich w logiczny ciąg zmusza autora do sumowania, a przez to do dawania porad, które na pewno docenią nie tylko młodzi dyrygenci. Kazimierz Kord na przykład pisze: „Sztuka nie wybacza, wszystko podsumowuje. Nie wystarczy raz osiągnąć doskonałość, bo nawet u największych powtarzające się niedostatki będą się nawarstwiać i wpływać na ocenę ich dokonań. Tak właśnie, podstępnie, wkrada się bylejakość i warto mieć świadomość tego zagrożenia już na początku kariery. Pojawia się wówczas przymus pracy na najwyższych obrotach, co musi stać się standardem obowiązującym trwale, naturalnym. Jeśli ponadto utrzymamy surowe kryteria oceny produkcji muzycznej, równe lub wyższe od wymagań stawianych przez kolegów, znajdziemy się w gronie profesjonalistów”.

Książka nie jest duża, to raptem 150 stron, w tym 30 stron stanowią reprodukcje afiszy koncertowych Kazimierza Korda z lat 1968-2001 z różnych miejsc na świecie.  Materiał całości został ujęty w ponad pięćdziesięciu małych rozdziałach. Autor opisuje swoją zawodową drogę. Od edukacji, która wiodła przez Liceum Muzyczne w Katowicach (gdzie fortepian kończył u prof. Markiewiczówny), przez sześcioletnie studia w Leningradzie (fortepian u Wladimira Nilsena) a później w krakowskiej PWSM (dyrygentura pod kierunkiem Artura Malawskiego i Witolda Krzemieńskiego).  Nie brakuje też wspomnień z zawodowego startu, który miał miejsce w Krakowie, gdzie w latach 60., został dyrektorem Opery Krakowskiej. Miał raptem 32 lata i zrobił dla Krakowa bardzo wiele. Wówczas premiery na tej scenie – a przygotował ich ponad 30 - należały do najciekawszych w Polsce.  Tak na marginesie: pamiętam z kilku wywiadów jakie miałam okazję przeprowadzić z Kazimierzem Kordem, że ten czas w Krakowie był dla niego bardzo ważny. Bo tu wszystko się zaczęło, to stąd ruszył na Zachód, to tu łyknął bakcyla teatru.

Jest też w książce opowieść o kierowaniu WOSPR-em i o pracy w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, która trwała sześć sezonów. Wówczas – warto pamiętać – że na tej pierwszej na świecie scenie zadyrygował 64 spektaklami i wiele z nich przygotował muzycznie. Nie brakuje też wspomnień z Filharmonii Narodowej, gdzie jak wiemy spędził 24 lata, doprowadzając tę orkiestrę do mistrzostwa. „Epizody”, to przede wszystkim opowieść o ciągłych podróżach i pracy ze śpiewakami, instrumentalistami, kompozytorami, reżyserami. O spotkaniach, fascynacji muzyką i o dążeniu do perfekcji.

Najwięcej miejsca jednak autor poświęca warsztatowi dyrygenckiemu, kuchni dyrygowania, która dla wielu jest sztuką tajemną. Od rozczytywania partytur, poprzez sztukę pracy z orkiestrami, wypracowaniu pięknego dźwięku. Najlepiej świadczą już o tym tytuły  rozdziałów m.in.: „rozwój orkiestry symfonicznej”, „panowanie nad dźwiękiem”, „o balansie”, „o dynamice”, „o rubacie z orkiestrą”, „nauka partytury”, „koncepcja wykonania”, „pierwsze kontakty z zespołem”, „błędy dyrygenta”.

Niewiele z tej książki dowiemy się o prywatnym życiu artysty, o rodzinie, czy najbliższych. A szkoda. Kazimierz Kord na kolejnych stronicach „Epizodów” mocno strzeże swojej prywatności. Urywane zdania, wręcz strzępy informacji dotyczące zwykłego życia nie pozwalają na zbudowanie całościowego obrazu dyrygenta-człowieka. Mało w tej książce jest emocji. Zresztą już we wstępie artysta podkreśla, że nie chce pisać o przeżyciach, tłumaczy: „One należą do mnie i chronię je starannie we własnej pamięci”.

W książce można odnaleźć raptem trzy rozdziały inne, bardziej osobiste. Pierwszy z nich to „Pioruny”, mówiący o burzach jakie dyrygent przeżył. Drugi to „Matematyka” będący pierwszym rozczarowaniem związanym z funkcjonującą o człowieku opinią i fałszywym wyciąganiem wniosku. Trzeci zaś to finałowe „Dzwony”, będący wspomnieniem z dzieciństwa, kiedy w Mogile pod Krakowem grywał w kościele na organach. I właśnie tam pierwszy raz wsłuchiwał się w dzwony „bo przecież brzmienie dzwonu nigdy się nie kończy, ono zawsze trwa”. To ostatnie zdanie książki, w iście Hemingway’ejowskim wydźwięku jest tyle zaskakujące, co zastanawiające i można je interpretować na wiele sposobów.

W książce publikowane są też zdjęcia, pokazujące Kazimierza Korda przy pracy, czasem w towarzystwie innych osób. I tu żal, że nie ma pod zdjęciami podpisów, nie wiemy z jakich lat są to fotografie i często nie wiemy kto obok autora jest na zdjęciach, poza kilkoma oczywistymi postaciami rozpoznawalnymi przez wszystkich.  W książce nie brakuje też indeksów: geograficznego, instytucji osób i dzieł, co na pewno ułatwi znalezienie konkretnych informacji.

„Epizody” Kazimierza Korda stały się dla mnie przede wszystkim przywracaniem pamięci. Dowodem na to, jak bardzo ulotna jest sztuka scen i estrad. Jak bardzo nowe gwiazdy wypierają pamięć o tych starszych. Zapominamy.  A powinniśmy pamiętać. Bo Kazimierz Kord, rocznik 1930, legenda polskiej muzyki, należy do tych dyrygentów, którzy doskonale potrafili oddać w prezentowanej muzyce intencje kompozytorów, idealnie pokazać proporcje prezentowanych dzieł i wydobyć wiele muzycznych niuansów. Pod jego batutą nawet orkiestry uważane za średnie brzmiały zawsze doskonale.

Tak, ulotna jest sztuka scen i estrad. Ale na szczęście Kazimierz Kord napisał książkę, która nam wiele przypomni i na wiele spraw zwróci uwagę.  Warto przeczytać.