Dziś - a proszę pamiętać, że piszę te słowa na początku 2011 roku – znów (co zresztą bardzo mnie cieszy) do łask wróciły, tak bardzo popularne w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku, supergrupy. Supergrupy, czyli zespoły tworzone przez muzyków, którzy wcześnie wypracowali sobie renomę grając w innych formacjach. Tu oczywiście kusi mnie aby sypnąć kilkoma przykładami, ale nie zrobię tego, bo chcę zachować sobie nieco miejsca na próbę odpowiedzi na pytanie (które właściwie bezpośrednio wiąże się z powyższym stwierdzeniem) - dlaczego owe superbandy tak szybko potem utraciły swoją popularność i czemu na ich renesans (w sensie ogólnym) przyszło nam czekać aż do współczesności? Wydaje mi się, że wyjaśnienie pierwszej części owej zagadki, jest związane z samą istotą powstawania tego typu grup i tym co się stało z rockiem po połowie siódmej dekady XX wieku, natomiast co do drugiej kwestii, to wiąże się ona z sytuacją, jaka zaistniała w światowych mediach (szczególnie w radiostacjach) w erze ich totalnej komercjalizacji. Przechodząc do konkretu, najpierw przypomnę, że o tego typu zespołach można mówić tylko wtedy, gdy do współpracy ze sobą przystępują nie tylko świetni instrumentaliści (choć czasem także wokaliści), ale także muzycy o znanych nazwiskach. Krótko pisząc gwiazdy. Stąd w złotej erze rocka (w przybliżeniu 1965 – 1975), nie było z tym kłopotu, natomiast po pojawieniu się mody na prosto przecież grany punk, jeśli nie całkiem, to w znacznym stopniu znikło pojęcie wirtuoza (nikogo nie interesowały wspaniałe solówki itp.), a o szeregowych członkach poszczególnych kapel właściwie się nie mówiło. Liczyły się tylko nazwy i liderzy. A ponieważ z kolei lata 80. były epoką muzyki post-punkowej (Nowa Fala itd.), to i w nich, rock był stosunkowo mało zindywidualizowany. Natomiast jeśli chodzi o brak popularności superformacji w latach 1990 – 2005, to w dużej mierze było to wynikiem zamienienia radiowych prezenterów (tych robiących audycje autorskie) na... zapowiadaczy piosenek. Tym sposobem, nikt, poza totalnie zainteresowanymi, nie wiedział, kto, z kim i dlaczego gra (a nie np. uprawia seks). Dopiero ostanie lata, te które przywróciły do łask muzykę rockową, dużo zmieniły i to głównie dzięki totalnej dostępności do wszechwiedzy Internetu. Teraz zainteresowani, natychmiast i co też ważne za darmo, mogą sprawdzić, jak się nazywa ten czy ów i gdzie oraz z kim dotąd pracował. Muzycy znów przestali być anonimowi!

Wiosna 1973 roku, po nagraniu dwóch albumów z węgierską supergrupą Locomotiv GT, jej rewelacyjny basista i saksofonista (umiejący też śpiewać) Károly Frenreisz, postanowił „pójść na swoje”. (Wiem, że pomawia się mnie o artystyczną anarchię, o celowe osłabienie tej grupy, ale czy można robić coś, do czego nie ma się serca?... Już myślałem o zespole, który grałby muzykę bliską mi stylem, klimatem, która pozwoliłaby wszystkim instrumentalistom „wygrać się”). Wszystkim muzykom... No właśnie, zaraz po rozstaniu się z zespołem Gábora Pressera, Frenreisz najpierw, czyli jeszcze w maju, napisał materiał na kolejną (współpracował z nią już jako członek Locomotiv GT) płytę wokalistki Sarolty Zalatnay – „Hadd mondjam el”, a potem, w lecie, uruchomił swój własny projekt – kwartet Scorpió (jego szyld wziął się od nazwy znaku zodiaku, który był wspólnym dla aż trzech muzyków, którzy go utworzyli). Poza nim, w jego pierwszym składzie znaleźli się bardzo wówczas popularni instrumentaliści: specjalista od grania na klawiszach, absolwent Konserwatorium w Budapeszcie, a do niedawna filar formacji Mini – Gyula Papp; gitarzysta wspierający dotąd Hungárię – Gábor Antal Szűcs i jeszcze jeden muzyk z Hungárii, perkusista – Gábor Fekete. Tym samym u Madziarów zrodziła się już druga prawdziwa superformacja. Koncertowo zadebiutowała w sierpniu, a albumowo - krążkiem „A rohanás”, który trafił do sklepów wiosną 74.

Uwaga! Bomba w górę. Start! Ruszyła „Gonitwa” („A rohanás”). Diabelskie połączenie basu i syntezatora zaczyna bardzo rockowy i szybki utwór tytułowy płyty. Właściwie to zatopiony w wirtuozerskich popisach rock’n’roll. Uff...! Po otwarciu dwójki - „Jó lenne, ha szeretnél” - jęknięcie gitary najpierw zapowiada coś a`la Wishbone Ash, a potem riffy wprowadzają w pogodną piosenkę miotającą się między hard (wiosło) a pop (trochę naiwne w brzmieniu chórki) rockiem. Trójkę zaczyna doskonale znany motyw zagrany na moogowym niby klarnecie. Tak, tak, to oczywiście nieśmiertelny wstęp do „Błękitnej Rapsodii” George’a Gershwina. I żeby wszystko było jasne, takie otwarcie to nie przypadek, bo następne 7 minut („Fantázia”) to muzyczna, głównie klawiszowa i perkusyjna przejażdżka po najbardziej znanych motywach z kompozycji wielkiego Amerykanina. Wszystko to, trochę na niepoważnie i z miłym dla ucha dystansem do oryginału. Następny temat – „Másképp dobogna” zaczyna się wspaniałym intro na basie, a potem przeradza się w lekko trącący rock’n’rollem solidny hard rock. Abstrahując od chórku i sola na saksofonie, przypomina to nieco muzykę naszego Testu. Solidne. I to bardzo! Po tych czterech kompozycjach osadzonych na mniej lub bardziej twardym podkładzie, pojawia się coś z absolutnie „innej bajki”, czyli szalenie przebojowe „Így szólt hozzám a dédapám”. Czuć tu wpływ węgierskiej muzyki ludowej. Później - jak zresztą należało się spodziewać - trafiamy w objęcia solidnego, pełnego wirtuozerii (ależ sola gitary Szűcsa) utworu „Keresem, keresem...”. Znakomite! Następny numer – siódemka - to klimatyczna i piękna ballada „Miért kell elfelednem”. Sądzą z nastroju, to zapewne coś o niewygasłej jeszcze miłości do dziewczyny albo do ukochanej ludowej ojczyzny (przecież takie to były czasy). Po tej perle mamy jeszcze, ostre, brawurowe „Minden nap megtörténhet velem” (6-minut z klasą) i zamykające album, nastrojowe „Esti ének”. Smako-łyczek dobrego węgrzyna!

 

Jerzy Skarżyński