Dzień I

Nie pamiętam deszczu na Colours Of Ostrava, a jestem tu już czwarty raz. No dobrze- raz pojawiła się krótkotrwała burza, ale to było dawno i nieprawda. Zawsze pojawiam się tu w promieniach palącego słońca, które sprawia, że do późnych godzin nocnych nie trzeba zakładać skarpet i leżeć na trawie, spoglądając jednym okiem w kierunku wybranego telebimu... Jednak ostrawski festiwal zalicza się bardziej do przeżyć ekstremalnych. Przynajmniej dla tych, którzy chcą pobić rekordy. Ilość obejrzanych koncertów łączy się nioodwracalnie z dziesiątkami przebytych kilometrów, a warto wspomnieć, że teren hutniczego kombinatu Dolni Vitkovice, obecnie będący potężnym centrum kultury wymaga mniej więcej pół godziny do 40 minut czasu, by przejść pomiędzy najbardziej oddalonymi scenami. Na tym wielkim areale, zastawionym olbrzymimi post-industrialnymi i mocno zardzewiałymi budynkami kłębi się nieustannie tłum przemieszczający się pomiędzy klikunastoma scenami. Sceny sąbardzo różne od głównej- Ceskiej Sporitelnej, na którek prezentują się największe gwiazdy, po malutką gitarowo- rozimprowizowaną Fool Moon Stage, czy Electric Stage - gdzie położono równiutki parkiet, żeby tańczący nie męczyli sobie stóp żwirowym podłożem, miłościwie panującym przed głównymi epicentrami zdarzeń.

    Tegoroczna edycja Ostravy rozpoczynała się w środę i od razu trafiłyśmy  w nieprzebrany tłum, szturmujący bramy. Tak więc mocno popowe i niepozbawione przebojowego potencjału piosenki Birdy zostały wysłuchane w gęstej, ludzkiej masie, która w żółwim tempie przesuwała się ku dmuchanej bramie z napisem "Vitejte u nas". Nie było źle. Tłum spokojny i przyjazny, pomalutku przeciskał się w kierunku wejścia, by natychmiast rozproszyć się po licznych atrakcjach, nie tylko muzycznych. My spożyłyśmy po drogawym naleśniku i po przemaszerowaniu przez winną piwniczkę (sic!), gdzie zdarza się usłyszeć czardasze, ruszyłyśmy w kierunku największego muzycznego magnesu środowej nocy. Alt-j zaczęli mrocznie i z wibrującym w brzuchach publiczności, przesterowanym basem. Bardzo pięknie ów bas udawany był przez instrument klawiszowy, obsługiwany przez Gusa Ungera-Hamiltona, który podśpiewując falsetem tworzył bardzo harmonijny duet z brzdąkającym delikatnie gitarzystą  Joe Newmanem. Było momentami zwiewnie i romantycznie, choć zdarzały się również panom z Alt-j niepotrzebne dłużyzny i niespójności. Z nowej płyty "Relaxer" dostaliśmy"In Cold Blood", ale "Adeline" niestety już nie. W przypadku Alt-j ciężko opisywać jest stylistykę. Oparte o gitarę i klawisz współczesne alternatywne brzmienia mają wiele uroku, nie mogą być jednoznacznie przebojowe, choć często ocierają się o chwytające za serce rozmarzenie.

    Po odpoczynku, jakim okazał się nasz pierwszy koncert na Ostrawie ruszyłyśmy na obchód terenu, zahaczając o bezwstydnie irlandzko-folkowy, z elementami country zespół Ferocious Dog. Brytyjczykom bardzo blisko do najżwawszych dokonań The Pogues, co w połączeniu z potężnym irokezem wokalisty dawało miłe poczucie przeniesienia się w czasie i obchodzenia znów osiemnastych urodzin. Zgoła odniennie prezentował się skład władający Fool Moon Stage. Automnist improwizowali sobie gitarowo, w oparciu o wyraźnie rozpoznawalny trip-hopowy, jednocześnie szeroko udostępniając korytarz nutom z saksofonu. Było odrobinę jassowo i całkiem przyjemnie, nawet dla kogoś, komu saksofon kojarzy się z Kennym G.  Na koniec wieczoru zaserwowałyśmy sobie najbardziej komercyjny deser czyli występ Amerykanów z Imagine Dragons.

    Smoki weszły na Sporitelną z prawdziwie stadionowym show. Mocarne gitary, refreny wyśpiewywane przez rozentuzjazmowany tłum i moc, która sprawia, że i publiczność i zespół czują się bosko. Wielbiciele bardziej pomysłowych brzmień i mniej boysbandowych wokali wyczuli jednak w ofercie Imagine Dragons odrobinę powietrza z pompki do dmuchania wielkiej sławy. Jednak publika szalała, a zdarzyła się też i jedna piosenka zapierająca dech w piersiach nawet Agnieszce, która niespecjalnie słyszała o wielkich , smoczych hitach, napisanych do gier komputerowych i filmów. Kiedy zabrzmiał utwór "Yesterday" gotowa była biec pod scenę i zdzierać gardło razem z Danem Reynoldsem i tysiącami fanów. Zanim jednak zebrała się z kocyka, Imagine Dragons powrócili do boysbandowych emocji i takiegoż wokalu.


Potem pomknęłyśmy do łóżek. Nieco oddalonych od Ostrawy, z racji późnego zabrania się za rezerwacje noclegów. Pozdrawiamy zatem serdecznie z hotelu robotniczego w Orłowej, w którym trwa remont. Jutro podobno będzie wi fi. Trzymajcie kciuki.
                                                                                             

Dzień II

Drugiego dnia festiwalu Colours Of Ostrava uczestnik dalej wie, że nic nie wie. Główne sceny kuszą znanymi nazwami i nazwiskami, a wszystkie inne obiecują zapoznanie ze zjawiskami muzycznymi, jakich się jeszcze nie słyszało. I tak  siedząc na jednym koncercie  próbujemy nie żałować, że  to, co właśnie dzieje się na drugim końcu kombinatu w Witkowicach jest jedyne, niepowtarzalne i do końca życia będziemy żałować, że nas na nim nie było.


    Postawiłyśmy jednak na gwiazdy, choć nie od razu. King Creosote w wersji płytowej brzmiał na tyle intrygująco, że zaczęłyśmy od Drive Stage, gdzie gra się najbardziej tradycyjnie i najbadziej organicznie. To tu od lat kontynuowany jest nurt folkowy z akordeonami, banjo, a w przypadku Szkota Kinga Creosote - kobzą. Niemniej jednak słuchacze, zgromadzeni na koncercie tego miłego i szczerego pana w średnim wieku, nie zostali zaatakowani pasterskimi brzmieniami. Było dość nowocześnie i bardzo piosenkowo, z tendencją do przebojowości właściwej wczesnym dokonaniom Coldplay i inych brit-popowych tuzów.


    Chwilę później  w promieniach nie gasnącego słońca na Českiej spořitelej, najważniejszej scenie na ostrawskim festiwalu, pojawiła się LP z zespołem. W ciemnych okularach, z potarganą szopą ciemnych włosów, w kolorowej koszuli i spodniach rurkach wyglądała dokładnie, jak o niej piszą - niczym Bob Dylan. LP nie starała się kupić publiczności żadnymi sztuczkami, a i tak miała z nią doskonały kontakt. Skupiona na gitarze, pełnym głosem śpiewała swoje  mniej lub bardziej  znane utwory z "Lost in You" na czele. Melodyjny wokal Laury Pergolizzi oraz sceniczna charyzma  wystarczyły do ulepienia szczerego i porywającego koncertu.  W tle snuły się interpretacyjne podobieństwa do Fleetwood Mac,  który najwyraźniej znów staje się inspiracją dla kolejnego pokolenia muzyków.  LP śpiewała bez wysiłku, w pewnej chwili próbując nawet zaatakować rejony zarezerwowane dla śpiewaczek operowych, niemniej jednak  stylistyka rockowa, bez obrażania się na pop, wyraźnie jest jej najbliższa.  Ta dziewczyna zdecydowanie  wie, co robi na scenie i choć momentami miało się wrażenie, że zbyt wiernie trzyma się wykonań znanych z płyty,  na Colours Ostrava zapanowała radosna i swobodna atmosfera, którą po chwili na kolejnej scenie rozwinął Michael Kiwanuka.


    Pomimo krystalicznego dźwięku, wyraźnych  obrazów na telebimach oraz daty w kalendarzu,  podczas koncertu Kiwanuki czuło się atmosferę czasów Woodstock. Miękki soulowy wokal brytyjskiego wokalisty o korzeniach z Ugandy, doskonale nadawał się do kołyszącego, znanego z radia "I'll Get Along", jak i wspaniałego funkowego brzmienia w "Black Man in the White World". Temu panu przybijamy piątkę za zaangażowanie na scenie i piękną duszę, którą słychać w każdym takcie. Wielu ze słuchaczy tego koncertu ocierało łzy wzruszenia, co nie jest łatwą sztuką w dzisiejszym , przeładowanym wrażeniami świecie.


    Wraz z nadejściem zmierzchu postanowiłyśmy jednak przemaszerować ten kilometr, a może nawet dwa, by posmakować zespołu HAUS. Ekipa wyglądała jakby świeżo uciekła z londyńskiego poprawczaka. W zasadzie, aż dziwne, że co chwilę nie miotali hip-hopowymi przekleństwami. Najwyraźniej Haus wymyślił sobie inną drogę. Rozmarzone elektro połączył z rebelianckim wizerunkiem i wokalem, który w jednej chwili przypominał głos nastolatka rodem z gangu, a po chwili Thoma Yorke'a. To niebywałe połączenie gangsta i  rebelii z dojrzałością, a nawet delikatnością pokazało, że jest jeszcze wiele do powiedzenia w muzyce.


    To był jeden z tych festiwalowych dni, kiedy wydawało się, że nic lepszego już spotkać nas nie może, a jednak... Można było przypuszczać, że koncert Fadda Freddy'ego będzie niezapomniany. Pochodzący z Senegalu wokalista nie używa na scenie żadnych instrumentów, ufając wyłącznie swoim strunom głosowym oraz własnemu ciału w roli pudła rezonansowego. Na scenie towarzyszył mu trzyosobowy zespół, który także uzbroił się jedynie w możliwości własnego organizmu. Brak słów, by opisać to, co działo się podczas tego koncertu. Fadda Freddy, odziany w elegancką białą koszulę, kamizelkę i melonik, beatboxował, trąbił i bębnił, ale nade wszystko śpiewał przepięknym głosem, który powinien znaleźć się w Sevre jako wzorzec z podpisem "soul". To był czysty duch i moc człowieka, który dzieli się ze światem swoim niebywałym talentem. Tłum pląsał i śpiewał, a po koncercie czuł, że świat może być choć trochę lepszy. I tak ruszyłyśmy unoszone radosną falą w kierunku ostatniej, wybranej przez nas atrakcji wieczoru.
Niesamowicie energetyczny koncert Faada Freddy postawił UNKLE przed niemałym wyzwaniem. Muzycznie to dwa kompletnie różnie, lecz jak się okazuję, idealnie dopełniające światy. Po zaskakujących, lekko rock'n'rollowych utworach "wujka" z wydanej zaledwie miesiąc temu (po siedmiu latach zawieszenia) płyty, zespołowi udało się przestawić tłum odbiorców na bardziej alternatywne, brytyjskie, trip-hopowe fale. Z towarzyszącą dwójką wokalistów, lider UNKLE - James Lavelle, wykonał jedne z najbardziej znanych utworów, jak "Lonely soul", czy "Rabbit in your headlights". Zahipnotyzowane charakterystycznymi dla zespołu płynącymi brzmieniami, powoli, z wielkim uśmiechem na twarzy kończymy drugi dzień festiwalu Colours of Ostrava.
 

 

 

 

Agnieszka Barańska i Ania Prokop