To się niestety czasem zdarza. Zdarza się, że dzieciątko ciężko chorej kobiety przychodzi na świat za cenę życia matki, a niekiedy właściwie nawet po jej śmierci.

Żyj chwilą, jakby to była ostatnia chwila twojego życia – Janis Joplin.

We wrześniu 1970 r., w Los Angeles, będąca wtedy u szczytu popularności Janis Joplin, zaczęła pracować nad swoją drugą solową płytą długogrającą. Nad procesem jej rejestracji czuwał jeden z najwybitniejszych producentów tamtych lat, twórca brzmienia, a zatem więc i sukcesu albumów The Doors – Paul A. Rothchild. I to on właśnie, gdy 4 października, mająca tego popołudnia dośpiewać partię wokalną do utworu „Buried Alive In The Blues” pieśniarka nie pojawiła się w studiu, na tyle się zaniepokoił, że wysłał do jej hotelu ówczesnego koncertowego menagera zespołu akompaniującego Janis – Johna Cooke’a. Ten gdy przyjechał na miejsce spostrzegł, że na parkingu Landmark Motor Hotel wciąż stoi jej psychodelicznie pomalowane Porsche. To dość wyraźnie wskazywało, iż gwiazda raczej nie opuściła budynku. W tej sytuacji jeszcze bardziej zaniepokojony Cooke (zapewne z kimś z obsługi hotelu) dostał się do jej pokoju i... znalazł ją leżącą koło łóżka. W parę sekund później zorientował się, że już nie żyje. Wezwana na miejsce policja ustaliła, że Joplin zmarła na atak serca, którego bezpośrednią przyczyną było przedawkowanie heroiny. Później ustalono także, że jej śmierć była właściwie przypadkowym zabójstwem, gdyż dealer który dostarczał artystce narkotyki, nieświadomie dał jej „towar” o wiele silniejszy niż zazwyczaj (ponoć zaćpało się wtedy jeszcze kilku innych jego „klientów”). W tej sytuacji Rothchild zdecydował, że „Burried Alive...” pozostanie utworem instrumentalnym. W cztery miesiące później, po doszlifowaniu szczegółów, pogrobowa „Perła” (taki bowiem tytuł nadano krążkowi) ujrzała światło dzienne i mrok nocy.

Prawie 28 lat wcześniej, 19 stycznia 1943 r., w Port Arthur w Teksasie, w rodzinie Dorothy (archiwistki) i Setha (inżyniera) Joplin, przeszła na świat dziewczynka, której nadano imię Janis. Później w rodzina powiększyła się dwa kolejne bobasy. Wspominam o tym, bo być może dlatego, początkowo rozpieszczana jedynaczka, wraz z pojawieniem się młodszego rodzeństwa poczuła się nieco odrzucona. Ponoć, jak zdradziła kiedyś jej mama, bywała niezadowolona i nieusatysfakcjonowana, gdy poświęcano jej za mało uwagi. Ujawniło się to szczególnie mocno gdy jako nastolatka trafiła do szkoły średniej. Splecenie młodzieńczego buntu i potrzeby akceptacji sprawiły, że i zewnętrznie (stroje, włosy) i wewnętrznie (dużo czytała, malowała, słuchała czarnych wykonawczyń) odstawała od standardów obowiązujących w „budzie”. A ponieważ zbiegło się to (z wynikającymi z dojrzewania) problemami z otyłością i kłopotam z cerą, to nie ma się co dziwić, że przez większość rówieśników uważało ją za niesympatyczną „dziwaczkę” i „świruskę”. Nietrudno też się domyśleć do czego ta sytuacja doprowadziła. Dziewczyna zaczęła uciekać w świat muzyki (pokochała bluesa), seksu i alkoholu. Później, podobni do niej „przyjaciele”, pokazali jej jaką „wolność” dają narkotyki. A gdy obok niej pojawił się niejaki Chet Helms, który nie tylko zabrał ją do San Francisco, ale także namówił na śpiewanie, przyszła artystka bardzo szybko na tyle się „stoczyła”, że aby się ratować, zdecydowała się na leczenie w klinice psychiatrycznej. Na chwilę jej się to nawet udało (wróciła do domu i zaczęła studia), ale tylko na chwilę, bo niewiele później, pozostały w San Francisco Chet, ściągnął ją do siebie oraz namówił do stałego śpiewania z kierowaną już wtedy przez niego grupą Big Brother & The Holding Company. Joplin z ową formacją nagrała dwa albumy: debiutancki - „Big Brother & The Holding Company” (67) i „Cheap Thrills” (68) oraz wystąpiła na Monterey Pop Festiwal 1967. Ten sprawił, że z dosłownie dnia na dzień, stała się gwiazdą. Pod koniec 68 r., nie chcąca się już dzielić sławą z muzykami zespołu, wokalistka zdecydowała się na karierę solową. Jej pierwszym elementem fonograficznym była płyta (zresztą nie najlepsza) „I Got Dem Ol’ Kozmic Blues Again Mama!” z 1969 r., a najsłynniejszym punktem był występ (ponoć też nie rewelacyjny) na festiwalu w Woodstock. Po festiwalu, cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka, przystąpiła do nagrywania swojego drugiego longplaya – „Pearl”.

No to jedziemy... „Perłę” zaczyna przeszywające i rockowe „Move Over”. Bębny, idąca za głosem gitara i drapieżny, schrypnięty głos. Jest świetnie. Świetnie jest także w dwójeczce, czyli w rozdzierająco śpiewanym „Cry Baby”. Ekspresja, organy i zapach rozkołysanego bluesa. Następny temat - „A Woman Left Lonely”, jest przenikliwą pieśnią na tle pięknych i właściwie stonowanych partii instrumentów klawiszowych. Potem przez chwilę jest „tak sobie”, bo kolejno przechodzą: najpierw nie najciekawsza „Połowa księżyca” („Half Moon”), a potem ów, już wspomniany, niedokończony (i dlatego pozbawiony wokalu) „Baried Alive In The Blues”. Od szóstki zaczyna się natomiast to, co jest najbardziej szlachetne na „Perle” czyli: rozhuśtane i pełne sugestywności w śpiewie „My Baby”; genialna melodycznie (kompozycja Krisa Kristoffersona), rozpędzająca się ballada „Me And Bobby McGee” oraz krótki, śpiewany a cappella i po prostu genialny „Mercedes Benz”. Po tej kulminacji, jak to po kulminacji, napięcie nieco opada, bo dwie ostatnie pieśni na „Pearl” są po prostu tylko bardzo dobre. Pierwsza z nich ma tytuł „Trust Me”, a druga „Get It While You Can”.

Warto jeszcze dodać, że późniejsze (oczywiście kompaktowe) wydania „Perły” były często poszerzane o różne „bonusy”, czyli o utwory zarejestrowane przez Janis Joplin podczas koncertów.

 

Jerzy Skarżyński