Dlaczego? Dlaczego we WHAM! w cieniu George’a Michaela przez lata tkwił Andrew Ridgeley, w Pet Shop Boys, w tle Neila Tennanta stał Chris Sean Lowe, a np. ostatnio w Hurts obok Theo Hutchcrafta siedzi przy klawiszach Adam Anderson? Zadałem pytanie, ale w przeciwieństwie do wielu innych, tym razem nie podam jednoznacznej na nie odpowiedzi, bo szczerze pisząc, po prostu jej nie znam. Domyślam się jedynie, że może chodzić partnerski podział ról przy tworzeniu, o układ solista - akompaniator albo, może po prostu, o przyjaźń i lojalność. No dobrze, ale skoro zabrnąłem w ślepy zaułek, to winienem informacje, czemu się do niego świadomie wpakowałem? Otóż nie sprawiła tego (jak można by się spodziewać, biorąc pod uwagę nazwisko artysty, o który za moment poopowiadam) chęć wyjaśnienia, jaka przyczyna stała za rozpadem duetu Simon And Garfunkel, lecz bo nie daje mi spokoju, dlaczego doszło do tego tak późno, czyli dopiero w 1970 r. Przecież, jak czas pokazał (tj. porównanie ich solowego dorobku), obu muzyków dzieliła spora różnica talentów i pracowitości.

O Paulu Simonie, czyli o głównym bohaterze tego wypracowania, już trochę opowiedziałem przy okazji gawędy o płycie „Bridge Over Troubled Water”. To oznacza, że teraz mogę zaanonsować ciąg dalszy. A zatem... Podczas nagrywania „Mostu ponad rzeką zmartwień” Paul poznał osobę, która na pewien czas zmieniła jego postrzeganie świata. Tym kimś była Peggy Harper, która nieco później została jego żoną i... w 1972 r. powiła im synka. Rodzice nadali mu imię (od nazwiska panieńskiego mamy) Harper. Co jest niemal oczywiste, w owych latach szczęśliwy Paul zaczął pracę nad swoim drugim (przypomnę, że pierwszym był wydany jeszcze w 1965 r. „The Paul Simon Songbook”) albumem solowym. Ten, pod wyrafinowanym tytułem „Paul Simon”, ukazał się na początku roku 72 i odniósł spory sukces, w czym na pewno pomógł mu świetnie wybrany utwór go promujący – „Mother And Child Reunion”. Tu warto dodać, że owa piosenka jest uważana za jedną z pierwszych prób wykonania muzyki reggae przez białego artystę. Potem, jak to zwykle bywa gdy twórca jest unoszony przez uskrzydlające go powodzenie zawodowe i osobiste, Simon niemal od razu, zaczął komponować melodie oraz pisać teksty na swój kolejny krążek długogrający. Ten został opublikowany w maju 1973 r. jako „There Goes Rhymin ‘Simon”. Tym razem przyjęcie płyty i wspierających ją przebojów („Kodachrome”, „Loves Me Like A Rock”, „American Tune” oraz dedykowanego Peggy „Something So Right”) było wręcz entuzjastyczne. Równie gorąco przyjęto też opartą o nie trasę koncertową, która stała się pretekstem do zarejestrowania dokumentującego ją albumu - „Livin Rhymin’”. Tyle tylko, że już na tym longplayu dało się zauważyć (czy może nawet raczej wyczuć), że artysta po okresie euforii, zaczął powoli popadać w melancholię, a nawet smutek. To, że nie był to przypadek jeszcze wyraźniej udowodnił jego następny pełnometrażowy krążek, publikacja o wiele mówiącym tytule „Still Crazy After All These Years” („Wciąż szalony po tych wszystkich latach”). Wtedy też wyjaśniło się, skąd wzięła się owa tak dostrzegalna wówczas nostalgia artysty – oto właśnie rozpadło się jego małżeństwo z Peggy.

Pora słuchania płyty, która wydana w październiku 1975 r. zdobyła nagrodę Grammy, w kategorii Album Roku 1976! I tak, na pierwszy ogień idzie arcydzieło – jej rozmarzony utwór tytułowy. Zaczyna go pięknie brzmiący fortepian elektryczny (Barry Beckett) i pełna zadumy partia wokalna, którą powoli uzupełnia, aż do całkowitego zdominowania rewelacyjnie zaaranżowane tło orkiestralne (smyczki, instrumenty dęte drewniane oraz solo saksofonu Mike’a Beckera). Zaraz potem, robi się nieco żywiej i jak uważają niektórzy, jeszcze wspanialej (a na pewno ważniej), bo pojawia się pierwsze od ponad pięciu lat wspólne nagranie Simona z Garfunkelem, czyli śliczne pieśń „My Little Town”. Pychota. Wbrew temu, że po tak doskonałych dwóch utworach, można było by spodziewać się czegoś choć trochę słabszego – trójka („I Do It For Your Love”) jest prześliczną, lekko senną balladą, z równie śliczną instrumentacją. Warto, tu dorzucić, że na basie gra tu jeszcze młodziutki Tony Levin! „50 Ways To Leave Your Lover” udowadnia, że przysłowie do trzech razy sztuka nie zawsze się sprawdza, bo to już czwarta pod rząd rewelacja na tym krążku. Wyeksponowana perkusja (Steve Gadd), miękkie canto i pogodny oraz skoczny refren sprawiły, że ta piosenka stała się wielkim przebojem. A teraz, ponieważ czas i miejsce które przeznaczyłem na gadu-gadu muzyce z tego krążka, szybko umykają, to już telegraficznie: 5. - bardzo nastrojowe i stonowane „Night Game”; 6. - pełny pulsacji chwalenie Pana „Gone At Last”, które wspólnie z Paulem uskutecznia Phoebe Snow oraz chór; 7. - kolejne arcydzieło - delikatny walczyk „Some Folk’s Lives Roll Easy”; 8. – „Hale A Good Time”, jest gładkim prawie bluesem; 9. – „You’re Kind”, ma w sobie coś z motorycznych ballad Paula McCarneya z LP. „Ram” i wreszcie 10. – „Silent Eyes”, jest równie dramatyczna jak utwory z płyty „Plastic Ono Band” Johna Lennona. P.P.C. (po prostu cudo)!

 

 

 

Jerzy Skarżyński