W poprzedniej opowieści, czyli tej o „Still Life” Van Der Graaf Generator wspomniałem, że owa grupa na początku swej wieloletniej działalności związał się z brytyjskim gentelmanem (był najpierw dziennikarzem sportowym) Tony Strattonem-Smithem i z założoną przez niego w 1969 r. wytwórnią Charisma Rec. dla której nagrywały m.in. formacje The Nice, Rare Bird, Hawkwind, Refugee oraz (później) soliści Peter Gabriel i Julian Lennon. Tak się złożyło, że niewiele później, bo w 1970 r. z tą samą firmą związał się też inny band mający ogromny wkład w historię rocka – Genesis. To właśnie dla Charismy Genesis zarejestrował swoje najwspanialsze krążki, poczynając od drugiego, czyli od „Trespass”. Było to możliwe, bo Stratton-Smith, jak niewielu ludzi z branży rozumiał, że tworzenie ambitnej muzyki wymaga zaufania ze strony inwestorów i właściwie nie mieszał się do procesu tworzenia materiału, który miała opublikować jego wytwórnia.

Ponieważ o Genesis gawędziłem już wielokrotnie, to w tym wywodzie będę się poruszał jak narciarz jadący slalomem, czyli ominę punkty, o których już pisałem. A ponieważ, tak się złożyło, że niedawno (w tym tomie) opowiedziałem już o longplayu „Foxtrot”, a w tomie pierwszym o: „Selling England By The Pound” i „The Lamb Lies Down On Broadway”, to myślę, że teraz za punkt wyjścia może mi posłużyć moment, gdy po wydaniu „Foxtrotu” Genesis zaczął zwyczajowe tournee. Muzycy przez wiele tygodni występowali w niemal całej Zachodniej Europie. Sprawiło to jednak, że na realizacje kolejnej płyty po prostu brakowało czasu. Stąd, aby nie trzeba było czekać na nią zbyt długo, postanowiono wydać szybko album z najlepszymi fragmentami ich występów z początku 1973 r. Owa publikacja, jako „Genesis Live”, trafiła do sklepów 20 sierpnia, czyli w chwili gdy zespół pracował już w studiu nad „Seeling England...”. No a wypuszczenie na rynek tego ostatniego albumu (wrzesień 73) sprawiło, że grupa weszła w najwspanialszy okres swojego istnienia, którego ostatnim – dodam smutnym – akordem, było ogłoszenie 18 sierpnia 1975 przez Petera Gabriela, że odchodzi z formacji. Na tą jego decyzję złożyło się kilka przyczyn, wśród których najważniejszymi były: ta, że w czasie tournee promującego „The Lamb Lies Down On Broadway”, tak bardzo zdominował zespół, że praktycznie zdegradował swoich przyjaciół do roli akompaniatorów, oraz to, iż uświadomił sobie, że po tak wielkich sukcesach, czeka zespół już tylko „droga w dół”. Ważne było także to, że zwyczajnie zmęczony artysta zapragnął dłuższego odpoczynku i spokojnego życia z mimo woli zaniedbywaną rodziną.

Co jasne, odejście frontmena z tak popularnej wtedy grupy, wywołało lawinę dziennikarskich spekulacji na temat tego, co będzie dalej i – co oczywiście było ważniejsze – rozwiązania przez osieroconych jej członków problemu, kto ma zastąpić Gabriela? We wrześniu rozpoczęto niekończące się przesłuchania kandydatów (ponad 400!) na wakat po nim, ale nikt nie zrobił szczególnego wrażenia. W tej sytuacji, aby nie tracić cennego czasu, muzycy zaczęli nagrywać podkłady do utworów na przyszłą płytę. Założyli nawet, że jeśli nie znajdą nikogo odpowiedniego, to zdecydują się na publikację albumu w wersji instrumentalnej. Jednak - jak wspominają kronikarze - w pewnym momencie zniecierpliwiony Phil Collins podszedł do mikrofonu i zaśpiewał (miała to być tylko wersja robocza) partię wokalną do utworu, który później zatytułowano „Squonk”. Po uważnym wysłuchaniu tego co powstało, cała czwórka stwierdziła, że widać, iż rzeczywiście najciemniej jest pod latarnią, bo to czego tak długo szukali, przez cały czas było w zasięgu ich rąk. I tak oficjalnym następcą Petera Gabriela został Phil Collins. Potem pozostało im jedynie napisać teksty i dopilnować aby możliwie jak najlepiej dośpiewał je Collins. No a efekt tych wszystkich zdarzeń został opublikowany 13 marca 1976 r. pod tym intrygującym tytułem „A Trick Of The Tail”.

„Sztuczkę z ogonem” zaczyna „Taniec na wulkanie” („Dance On A Valcano”). Potężne uderzenie potężnie brzmiącego zespołu, który zrobił się mocno elektronicznym i zdominowanym przez Phila Collinsa. I to wcale nie tylko za sprawą jego (świetnego zresztą) śpiewu, ale także tym, co i jak grał na bębnach. Dotąd dobry pałker zmienił się perkusyjne monstrum! Po tym pełnym dramaturgii otwarciu dostajemy się we władanie rozkołysanego i urodziwego tematu zdominowanego przez akustyczną gitarę Steve’a Hacketta. To balladowe, ale przy tym pęknie ozdobione syntezatorem przez Tony Banksa „Entangled”. Perła! Dla odmiany opowieść o dziwnym stworzonku „Squonk” (3) - zaczyna się mocno i mocno kończy. A pomiędzy – też jest mocno. Szaleje wspaniale grający i głosujący (czyt. używający głosu) Collins, a reszta gra jak przystało na jeden z najlepszych zespołów świata. Natomiast „Mad Man Moon” (4) to urocza liryczna pieśń, której główną ozdobą są mellotronowe „smyczki” i fortepian. Cudo! No a potem (czyli na analogowej stronie „B”), mamy jeszcze: dość skoczne i melodyjne – „Robbery, Assault And Battery” z szaleńczym (sola) środkiem; spokojne, urodziwe i relaksujące jak delikatne uderzenia o brzeg fal - „Ripples”; prawie taneczna, ale przy tym absolutnie niebanalna opowieść o istocie (która kiedyś zamieszkiwała ziemię) i która ma dwie nogi z kopytkami, rogi oraz ogon (potrafi z nim robić różne dziwne rzeczy). To oczywiście utwór tytułowy krążka. A na koniec mamy jeszcze wielki i brawurowy popis instrumentalny o adekwatnym tytule - „Los Endos”. The End!

 

 

 

Jerzy Skarżyński