Do tego dochodzi jeszcze porażająca świadomość, że wielu z tych sezonowych i lokalnych mistrzów (głównie kopanej), mając zaledwie dwadzieścia parę lat, mimo iż nie poświęciło kilkunastu lat na przygotowywanie się do klasówek a potem do egzaminów, miesięcznie zarabia tyle, ile zwykły Polak z wyższym wykształceniem w ciągu roku. A i żeby nie było nieporozumień, pisząc to wszystko, ani przez sekundę nie pomyślałem o prawdziwych mistrzach (dzięki talentowi, pracowitości i wytrwałości) typu Pani Justyny czy Pana Adama. Im, co oczywiste, oddaje co cesarskie. No fajnie, ulżyłem sobie, tyle tylko, że ktoś zapyta - dlaczego odbyło się to kosztem miejsca przeznaczonego na kolejną opowieść o niezapomnianej płycie historii rocka? Już odpowiadam. Otóż dziś będzie o grupie, której wokalistka była na tyle zafascynowana baseballem, że najpierw przeforsowała decyzję o nadaniu jej nazwy identycznej z pseudonimem słynnego amerykańskiego gracza z początku XX wieku (Babe Ruth), a potem o zatytułowaniu jej pierwszego albumu baseballowym terminem - pierwsza baza („First Base”). A i jeszcze jedno, początkowo - bo to wyjaśnię za moment - może dziwić też fakt, że owa fascynacja narodowym sportem amerykanów uzewnętrzniła się ze strony formacji powstałej i działającej w Wielkiej Brytanii!

 

20 czerwca Roku Pańskiego 1950 urodził się w Londynie Alan Shacklock. Poza robieniem tego co wszyscy, czyli najpierw naprzemiennie płakaniem, jedzeniem i spaniem a potem bawieniem się oraz uczeniem w szkole, chłopiec zajmował się (co było wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności, że miał i talent i zgodną z nim pasję) muzyką. W efekcie, już jako 12-latek związał się z zespołem mającym całkiem adekwatną do wieku swoich członków nazwę - The Juniors. Warte wspomnienia jest także to, że Juniorzy już w 1964 nagrali (i to w Abbey Road!) singla: „There’s A Pretty Girl” / „Pocket Size” oraz fakt, iż owej grupie, obok Shacklocka, na gitarze grał wtedy późniejszy współpracownik Johna Mayalla i The Rolling Stones - Mick Taylor. Ale wracając do Alana, to można bez ryzyka stwierdzić, że musiał być bardzo zdolnym nastolatkiem, bo nie dość, iż w następnych latach wspierał różnych rockmanów (m.in. Chrisa Farlowa), to jednocześnie z powodzenie studiował prestiżowej Royal Academy Of Music. Ukończył ją w 1970 roku. Zaraz potem założył formację, którą nad wyraz oryginalnie i skromnie nazwał Shacklock. Wtedy też obok niego pojawiła się, mające holenderskie korzenie, wokalistka Janita Haan. Jenny, bo tak ją nazywano na Wyspach Brytyjskich, gdzie urodziła się 9 maja 1953 r., mając 11 lat przeniosła się z rodzicami do USA. Tu odkryła w sobie talenty wokalny (śpiewała w San Francisco) i plastyczny (zaczęła studiować malarstwo) oraz dziwną (jak przynajmniej mi się zdaje u dziewczyny) fascynację... baseballem! Na początku 1971 r. Janita poczuła, że nauka ją nudzi i postanowiła wrócić do Anglii. Tu, pracując w jakimś butiku, przeczytała ogłoszenie, że absolwent Królewskiej Akademii Muzycznej poszukuje pieśniarki do tworzonego zespołu. Opowiedziała na nie i tym sposobem została współpracowniczką Alana. Później, już w lecie, trzy osobowy Shacklock (basistą był w zespole był Dave Hewitt) powiększył skład o pianistę Dave’a Punshona oraz perkusistę Jeffa Allena i zmienił nazwę na Babe Ruth. W następnym roku Allena zastępuje Dick Powell, grupa podpisuje kontrakt z firmą Harvest i w Abbey Road rejestruje swój pierwszy album – „First Base”. Płyta mimo swojej znakomitości, praktycznie przeszła nie zauważona. Na szczęście jednak nie przez wszystkich, bo np. niektórzy obywatele PRL-u (w tym także ja), jakimś cudem ją usłyszeli i pokochali.

„First Base” to 42-min muzyki zamknięte w zaledwie sześciu utworach. Oznacza to oczywiście, że przynajmniej niektóre z nich muszą być dość długie. I są, bo najkrótszemu z nich - „The Mexican”, do sześciu minut brakuje zaledwie 15 sekund. Ale po kolei. Krążek zaczyna niezwykła, bo z początku hard rockowa (mocny riff), a potem mocno ujazzowiona (sola saksofonu na którym zagrał gościnnie Brent Carter) opowieść o Dzikim Zachodzie zatytułowana „Wells Fargo”. Janita śpiewa bardzo ekspresyjnie, a Alan jej godnie akompaniuje na gitarze. Świetne, drapieżne i obsesyjne. Po tak solidnej dawce rock-jazzu pojawia się nastrojowe (śliczny obój – Harry Mier i kwartecik wiolonczel), powoli się rozpędzające (za sprawą pięknych pasaży fortepianu) „The Runaways”. To coś co kochają wrażliwe na progresje tygrysy. Trójka, czyli utwór następny, jest dla odmiany instrumentalną interpretacją kompozycji Franka Zappy „Kong Kong”. Chodzi tylko o jedno – dać muzykom szansę pokazania co potrafią. A jak się przekonujemy, potrafią bardzo wiele. W prawie 7 minut później zaczyna się rewelacyjna wersja folk-rockowej ballady Jesse Winchester – „Black Dog”. Hipnotyczny nastrój, piękny śpiew i subtelne (w stylu Wishbone Ash) partie łkającej gitary. Cacko! Tak cacko, tyle tylko, że jeśli jest to coś pysznego, to jak określić temat który następuje później? To już wspomniany „Meksykańczyk”. Ów utwór to pełna energii i latynoskiego ognia wersja kompozycji Ennio Morricone ze spaghetti-westernu „For A Few Dollars More”. Mega-cacko! No a na koniec dostajemy jeszcze, (zważywszy na klasę poprzedniczek) tylko dość dobre nagranie – „Joker”. Posłuchaliście? No to jak – czaicie bazę? Bo ja tak!