Stąd trudno się dziwić, że tego typu „fuchy” nie zawsze są powodem do satysfakcji dla muzyków. Nawet jeśli mogą się potem chwalić, że grali na jednej scenie z tym czy z owym. A proszę wziąć jeszcze pod uwagę, że przeważnie tego typu popisy odbywaj się przy dziennym świetle (oczywiście jeśli dzieje się to na wolnym powietrzu), zwykle na zagraconej estradzie (stoi już na niej sprzęt głównej atrakcji wieczoru) i przy zazwyczaj skromnym oświetleniu oraz mniej lub bardziej ograniczonym nagłośnieniu. Ale to wszystko jeszcze nic, bo najgorszą rzeczą jaka w ogóle może się zdarzyć, jest sytuacja, w której ktoś podejmuje niefachową decyzję, sprowadzającą się do niedopasowania supportu do gustów fanów głównej gwiazdy. Wtedy robi się naprawdę niewesoło! Sypią się złośliwe i wulgarne uwagi, słychać gwizdy oraz nierzadko w kierunku grających i śpiewających lecą najróżniejsze przedmioty (m.in. też dlatego, od pewnego czasu, na większość imprez nie wolno już wnosić puszek oraz plastikowych butelek z napojami itp.). I to by było – przynajmniej na razie - na tyle.

W latach 1937, 1947 i 1949 w żydowsko-szkockiej rodzinie państwa Shulman pojawiło się trzech chłopców: Phil, Derek i Ray. Familia najpierw mieszkała w Glasgow, a potem przeniosła się (jeszcze przed urodzeniem Raya) do Portsmouth w Anglii. Tu też bracia dorastali, uczyli się i... grywali na różnych instrumentach. Działo się tak, bo ich tato (najpierw wojskowy, a potem jazzowy trębacz), postanowił zapoznać synów z możliwościami tkwiącymi w każdym urządzeniu (łącznie z gardłem) nadającym się do muzykowania. To oczywiście dość szybko zaowocowało. I tak już 1960 r. Derek i Ray założyli swój pierwszy zespół, a jego menażerem został Phil. Ale z czasem, także i on zaczął w nim grywać oraz śpiewać. W owym okresie używali różnych nazw – m.in.: The Howling Wolves, The Road Runners i Simon Dupree And The Big Sound (członkiem tego zespołu był niejaki Reginald Dwight znany potem jako... Elton John) oraz uprawiali soul i pop. Udało im się nawet wylansować kilka przebojów, z których najsłynniejszym była piosenka „Kites” (1967). Co jednak ciekawe, a zrozumiałe ze względu na muzyczne umiejętności i zainteresowania Shulmanów, szybko okazało się, że owo komercyjne powodzenie wcale ich nie satysfakcjonuje, bowiem przede wszystkim marzyli o sukcesie artystycznym. Pierwszym tego przejawem było wydanie w 1968 r. podwójnego singla - „We Are The Moles (Part 1 & 2)”. Owa publikacja trafiła do sklepów pod szyldem tajemniczego zespołu The Moles, a była tak intrygująca, że przez jakiś czas plotkowano, iż jest dziełem... Beatlesów z Ringo Starrem w roli głównego wokalisty. W rok później bracia postanowili definitywnie zerwać z tym co dotąd robili i stworzyć nową formację, która wykonywałaby wyrafinowanego rocka. W parę miesięcy potem - a był to już w rok 70, pozyskali do niej gitarzystę i mandolinistę Gary Greena oraz grającego na klawiszach, wibrafonie i wiolonczeli, absolwenta Royal College Of Music – Kerry Minneara. Gently Giant, bo tak nazwali rodzący się zespół, uzupełnił od dawna z nimi współpracujący (grał jeszcze w Simon Dupree) perkusista Martin Smith.

W następnych miesiącach i latach Gently Giant nagrał trzy albumy („Gently Giant” – 70, „Acquring The Taste” – 71, „Three Friends” – 72), dwukrotnie zmienił bębniarzy (Smitha najpierw zastąpił Malcolm Mortimore, a potem bardzo zdolny ex-członek Wild Turkey i grupy Grahama Bonda - John „Pugwash” Weathers) i dorobił się opinii jednej z najciekawszych grup brytyjskiej awangardy. W 1972 r. sekstet najpierw zarejestrował udany album „Octopus”, a potem pojechał na tournee do USA. I pewnie wszystko byłoby w porządku, gdyby ktoś (czytaj jakiś cymbał) nie wymyślił, że Delikatny Olbrzym ma być suportem... Black Sabbath! Efekty: pierwszy (łatwy do przewidzenia) - ciągłe szarpanie się z wrogo nastawioną publicznością; drugi (o wiele poważniejszy) - kryzys w zespole i depresja Phila Shulmana, która doprowadziła go odejścia z grupy. Tym sposobem, kolejny longplay formacji, krążek „In A Glass House” (tytuł od aforyzmu: ludzie mieszkający w szklanych domach nie powinni rzucać kamieniami) został nagrany już tylko w piątkę.

„W szklanym domu” przebywać możemy przez 38 minut (bo tyle trwa cała płyta). W środku natrafiamy na muzykę tak różnorodną i pokomplikowaną, że aż trudną do zdefiniowania. To taki, i to w dużym przybliżeniu, mniej drapieżny (bo bez gitary Frippa) wczesny King Crimson. Miękkie i dość delikatne wokale umieszczone są na tle szalenie perfekcyjnego oraz bogatego (bardzo wiele, bardzo różnych instrumentów) akompaniamentu. Raz jest blisko do jazzu, raz do klasyki, raz do folku, raz do tzw. muzyki dawnej, a raz do tego, co określa się jako rock progresywny. A ponieważ każdy z sześciu tematów na albumie („The Runaway”, „An Inmates Lullaby”, Way Of Life”, „Experience”, „A Reunion” i tytułowy), przy próbie szczegółowego opisania wymagałby wiele miejsca oraz strasznych łamańców językowych, to poprzestanę na próbie namówienia do przynajmniej kilkukrotnego posłuchania całości, bo tylko wtedy jest się w stanie najpierw ją polubić, a potem nawet pokochać. Wiem to dobrze, bo z autopsji!

 

 

 

Jerzy Skarżyński