Nie mam co kombinować, bo fakty mówią same za siebie. Skoro dopiero teraz, czyli na potrzeby tego suplementu, biorę się za pisanie o drugim longplayu Led Zeppelin, to jasnym jest, że nie uważam go (w przeciwieństwie do bardzo licznych fanów) za najlepszy w dyskografii zespołu. Mało tego, skoro w pierwszym tomie „Niezapomnianych Płyt Historii Rocka”, opisałem debiutancki, trzeci, czwarty oraz szósty („Physical Graffiti”) albumy Zeppelinów, to wynika z tego, że w najlepszym przypadku, w moim prywatnym rankingu na ich najwspanialsze krążki, ten megahit, może się znaleźć co najwyżej na miejscu piątym. Bredzę, grzeszę? Nie, myślę że nie, i choć, jak już nieraz pisałem, muzyka jest niewymierzalna oraz niewyważalna, to sądzę, że tym razem istnieją całkiem konkretne argumenty stojące za taką opinią. Zanim o nich, muszę jeszcze wyjaśnić, dlaczego takim razie w ogóle zdecydowałem się o nim pogawędzić. Tu odpowiedź jest tak prosta, że mogę ją zamknąć w jednym zdaniu. Otóż (tym razem jak wszyscy) jestem głęboko przekonany, że nawet najsłabszy longplay załogi Page’a, w porównaniu z większością płyt nagranych przez inne grupy, jest dziełem wybitnym, wartym poznania i posiadania. No to czas pomarudzić!

Podstawowy, a zatem pierwszym zarzut jaki mam wobec „Led Zeppelin II” wynika z tego, że jest to album nierówny i niespójny. Nierówny, bo wcale nie uważam, że wszystkie na nim utwory są równie dobre, a niespójny, bo ich rozrzut stylistyczny, raz - jest tak duży, iż można się na serio zastanowić, czy gdy go nagrywali, mieli świadomie wyznaczony jakiś cel, a dwa - bowiem właśnie dlatego nie sprawia on wrażenia krążka, który rejestrowano, z myślą o słuchaniu go „od deski do deski”. Ujmując to inaczej, jak dla mnie, jest to zbiór oderwanych od siebie tematów. Troszkę jak jakaś składanka. Tu, aby bardziej uwiarygodnić to co przed chwilą napisałem i aby jednocześnie nieco rozgrzeszyć muzyków, muszę wspomnieć, że ów krążek przygotowywali niejako z doskoku (podczas oderwanych od siebie sesji w różnych studiach), pomiędzy niemal niezliczonymi koncertami.

Mankament drugi. Mniej denerwujący, ale niemniej ważny. Chodzi o to, że najsłynniejszy utwór z „Dwójki” – „Whole Lotta Love” jest... (napiszę to delikatnie) bardzo ewidentną kopią tematu „We Need Loving”, który sporo lat wcześniej stworzył wielki klasyk bluesa - Willie Dixon. I żeby wszystko było całkiem jasne, Bonham, Jones, Page oraz Plant bez specjalnych skrupułów się pod nim podpisali! Acha, i warto tu przy okazji dorzucić, że podobne „przeoczenia” zdarzały im się częściej.

No dobrze, ponieważ jestem pewny, że mimo niemałego wysiłku intelektualnego, zagorzałych wielbicieli podmiotu tego wypracowania i tak do swoich racji nie przekonałem, to przynajmniej spróbuję wybić im z rąk argument o jego potędze, oparty na fakcie, iż ów album sprzedał się wręcz rewelacyjnie. Otóż chodzi o to, że i tym razem zadziałał mechanizm, który winduje popularność płyty będącej następczynią arcydzieła. Sprowadza się on do tego, że owo arcydzieło na tyle podkręca zainteresowanie danym wykonawcą, iż jego kolejna propozycja jest kupowana niejako „na pniu”. W ciemno. Stąd jej sukces.

Po wydaniu na początku 1969 r. debiutanckiego longplaya Led Zeppelin zaczął pierwszą z sześciu przewidzianych na ten rok tras po Stanach Zjednoczonych i bardzo szybko dorobił się statusu estradowej supergwiazdy. W związku z tym, w myśl zasady, że należy żelazo kuć póki gorące, muzycy, gdy tylko znaleźli chwilę czasu (od maja do sierpnia) wpadali do tego czy owego studia nagrać to i owo. Spieszyli się, bo zamówienia na drugi album aż dziesięciokrotnie(!) przekroczyły te dotyczące pierwszego. Owoc tej pracy - „Led Zeppelin II”, trafił do sklepów 22 października.

Jeedddzzzziiiiieeeeeemmmmmmmmyyyyyyyy – „Whole Lotta Love”! Najpierw pojawia się cichutkie „Ech”, a po ułamku sekundy Page’owski riff wszechczasów, który zaraz potem podchwytuje bas. Zanim grzmotnie perkusja, zaczyna śpiewać Plant. Sama histeria i desperacja. W środku psychoodlot, czyli świsty, krzyki, pomruki, bębny i wreszcie tremolo werblu oraz... „Mini-Max” (każdy słuchacz radiowej „Trójki” wie co mam na myśli). Potem jeszcze nagłe urwanie, ulatujący w kosmos wrzask i znów gitara. Ponad jakąkolwiek skalę ocen! Dwójka – „What Is And What Should Never Be”. Śpiew Roberta i pochód John Paul Jonesa sprawiają, że bluesowa całość wije się jak grzechotnik, który chwilami hardrockowo atakuje mocnym riffem. Oj, jakież solo Jimmy’ego. „The Lemon Song” (3), to kolejne wspaniałe bluesowanie oparte na fantastycznym popisie gitary basowej i pięknie jej wtórującej solowej. Hipnotyzuje do bólu! No a po tak pysznym i zwartym kwadransie napływa coś z innej bajki, czyli mocno rozmyte (z Hammondem w tle) nastrojowe i folkowe „Thank You”. Dziękuję, bo dość ładne. Koniec strony „A”, oczywiście analoga.

Początek strony „B” (analoga oczywiście). Tym razem bardzo heavy i bardzo potężnie. To „Heartbreaker”. Riffy, superbębny i superśpiew. W środku gitarowe solo sute (gdy pojawiało się podczas odtwarzania w czasie dyskotek, jedni stali przebierając palcami po gryfach niewidocznych wioseł, a inni po prostu odlatywali - frrr!!!) Klasyka! Po dziesiątej części sekundy prawie ciszy, zaczyna się przebojowy (choć specjalnym przebojem tak naprawdę nie był) hardrockowy rock’n’roll „Living Loving Maid (She’s Just A Woman)”. Pychota! W następnym tematach: 7. - „Ramble On” jest folkowo i tylko chwilami ekscytująco (ciężki refren i solo Page’a); w instrumentalnym „Moby Dicku” perkusyjnie (bo to właściwie jedno solo na bardzo różnie potraktowanych bębnach itp.), a w zamykającym całość „Bring It On Home”, trochę bluesowo oraz trochę hard.