Przewyższa, bo przecież prawie wszystkie rejestracje muzyki realizowane bez udziału publiczności, są robione jako stereofoniczne, a to sprawia, że w porównaniu z możliwościami jakie dają wysokiej klasy aparatury do odsłuchu dookolnego, dźwięk dociera do nas w jednej płaszczyźnie, czyli dosłownie brakuje mu głębi (napisałem dosłownie, bo czasem mówimy o głębi w kontekście brzmienia). To także sprawia, że ewidentnie jest mniej czytelny. Ale tak jest dziś, bowiem zważywszy, że pierwsze cyfrowe nagrania rockowe (o ile pamiętam) pojawiły się gdzieś w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku, to niestety, nie zawsze było tak dobrze. Chodzi o to, że w latach swojej największej świetności, szeroko rozumiany rock’n’roll pozbawiony był takich możliwości, co powodowało, iż tylko nieliczne udokumentowania koncertowe wytrzymywały porównanie z tymi, które wypracowywano w studiach. A wspominam o tym, bo sądzę, że niektórzy z moich czytaczy, podobnie jak ja, gdy się o tym dowiedziałem, z dużym zaskoczeniem przyjmie informację, iż płyta, która dzisiaj poobracam, jest albumem w dużej mierze zarejestrowanym na żywo! Tyle tylko, że w czasie pracy nad nim, w jakiś sprytny i bardzo skuteczny sposób, pozbyto się wszelkich słyszalnych tego śladów.

King Crimson to zespół tak wielki, że wszystkie jego klasyczne (te z lat 60., 70., a nawet 80.) studyjne longplaye, należą do puli dzieł niezapomnianych. Dzięki temu, moja opowieść o jego historii jest dość dokładna, bo mogę ją podzielić na kilka osobnych odcinków. Dzisiejszy ma tytuł – „Starless And Bible Black”.

Po wydaniu albumu „Islands” King Crimson wyruszył na długie i męczące tournee po Stanach. Ujawniło ono smutną prawdę, że i ten (tak naprawdę już czwarty) jego skład nie przetrwa próby czasu. Między Robertem Frippem a jego muzykami dochodziło do ciągłych nieporozumień o kierunek ich dalszych poszukiwań artystycznych. Nastąpiło też zerwanie współpracy z nadwornym tekściarzem i oświetleniowcem zespołu – Peterem Sinfieldem. W efekcie, tuż po zakończeniu trasy, z dworu Karmazynowego Króla odeszli (po raz pierwszy równocześnie) wszyscy jego dotychczasowi współpracownicy. Co oczywiste, oznaczało to, że jeśli Fripp chce utrzymać dawny szyld, musi znaleźć sobie szybko nowych muzyków. A przy jego wymaganiach, wcale nie musiało to być proste. Na szczęście udało mu się zdobyć odpowiednich ludzi. Pierwszym z nich był, wyciągnięty wprost z Yesu - Bill Bruford (bębny). Zaraz potem dołączył do nich basisto-wokalista z Mogul Trash, a potem z The Family – John Wetton. W końcu do tej trójki dołączyli jeszcze: młody skrzypek – David Cross i specjalista od gry na najróżniejszych instrumentach perkusyjnych – Jamie Muir.

Nowe wcielenie King Crimson próby zaczęło w lipcu, a działalność koncertową w październiku 1972 r. Wtedy też okazało się, że nie dość, iż na żywo gra i brzmi rewelacyjnie, to jeszcze dzięki szaleństwom Muira (ponoć np. pluł sztuczną krwią) jest szalenie widowiskowy na żywo. Zanim jednak czekający na kolejne występy mieli szansę ich posłuchania i obejrzenia, musieli trochę poczekać, bo formacja na początku następnego roku, w Command Studios w Londynie, nagrał swój kolejny krążek długogrający – rewelacyjne „Larks’ Tongues In Aspic”. Tuż po jego rejestracji zespół wystąpił w Marquee (10 i 11 lutego), ale już bez Muira, bo ten w czasie próby... upuścił sobie na nogę ciężki gong! A co jeszcze gorsze, zaraz potem okazało się, że mu... „odbiło” - bo bez powiadomienia kolegów wyjechał do Szkocji, gdzie zamieszkał w jakimś tybetańskim klasztorze.

Następnych 10 miesięcy to nieustanne koncerty (głównie w USA) i przygotowania do pracy nad kolejną płytą. I tak na samym początku roku 74, w Air Studio, kwartet nagrał dwa utwory, które najpierw opublikowano na singlu („The Night Watch” / „The Great Deceiver”), a potem wmontowano do całości, której nadano tytuł „Starless And Bible Black”. Co było jednak zupełnie niezwykłe, reszta tematów które trafiły na album, została zarejestrowana w czasie koncertów (Glasgow, Zurych, Amsterdam). A co jeszcze ciekawsze, z częścią kompozycji zrobiono coś jeszcze dziwniejszego, bo do oczyszczonych z oklasków itp. ścieżek live, dograno (już w studio) dodatkowe. Myślę, że warto tu jeszcze dorzucić, że tytuł płyty był cytatem z Dylanowskiej wiersza „Under The Milkwood”, a dość nieliczne (LP jest w przeważającej części instrumentalny) teksty napisał następca Sinfielda – Richard Palmer-James.

No to od początku. A ten jest potężny i groźny. To obsesyjny „The Great Deceiver”. Nerwowy śpiew, kujące jak żądła gitary i przegniatające bębny podparte basem. Bezlitosne. Po tej porażającej dawce hałasu, pojawia się początkowo zwiewny (mellotron) „Lament”, który po chwili robi się twardy i bardzo rockowy. Solidne i nieco podobne do „Easy Money”. Trzecie na płycie - pozbawione słów „We’ll Let You Know”, to po prostu udokumentowanie wspaniałej i narastającej improwizacji, po której nastaje najpiękniejszy song longplayu - poetyckie „The Night Watch”. Fripp gra jak natchniony. Bajka! Następne cztery utwory są tymi już wspomnianymi rejestracjami z koncertów. I tak: najpierw rozmarzają nas skrzypce Crossa – to „Trio”; później niepokoją nas - śpiewany tylko w finale „The Mincer” oraz przybierające przez 9-min na wadze, tytułowe - „Starless And Bible Black”. Muzyczny horror! No a całość, zamyka ponad 11-min temat „Fracture”. To muzyka nie lekka, nie łatwa i nie przyjemna – ale jednak, i to z pewnością znakomita!

 

Jerzy Skarżyński/wm