Zobacz także: King Crimson „Lizard” i King Crimson „In The Wake Of Poseidon”

Zanim nastąpi zapowiedziany, a zatem spodziewany ciąg dalszy – pozwolę sobie na pewną dygresję. Otóż od wielu, wielu, wielu lat jestem przeświadczony, że najbardziej niedocenianym muzykiem w zespołach rockowych jest gitarzysta basowy. Raz - bo zazwyczaj nie grywa solówek, dwa - bo z tego też powodu przeważnie stoi gdzieś z tyłu sceny, i trzy - bo aby móc go naprawdę docenić, trzeba mieć w domu dobrą aparaturę lub trafić na porządnie nagłośniony koncert. Dlaczego? Odpowiedź jest właściwie bardzo prosta, bowiem wiadomo, że (w przeciwieństwie do innych instrumentów) bas „znika” gdy ujmiemy niskie tony we wzmacniaczu, lub prawie „nie istnieje” gdy słuchamy muzyki z jakiegoś plastikowego ustrojstwa czy marnego MP-ileśtam. Najłatwiej zrozumieć to o czym piszę, gdy basista w czasie wykonywania jakiegoś utworu nagle na moment przestanie grać, lub gdy go raptownie wyciszymy. Proszę sprawdzić! I jeszcze jedno – muszę zwrócić uwagę, że mimo iż „szarpanie” strun w basie nie jest zajęciem dającym szansę na łatwe zdobycie nieśmiertelności, to jednak są instrumentaliści, którzy to robiąc wypracowali własny styl i brzmienie. Lista arcymistrzów nie jest może bardzo długa, ale czapkę z głowy na pewno trzeba zdjęć przed Paulem McCartney’em (choćby za „Come Together” czy „I Want You”) i: Billem Wymanem (Stonsi), Jackiem Brucem (Cream), Andy Fraserem (Free), John Paul Jonesem (Zeppelin), Rogerem Gloverem (Purple), Melem Schacherem (Grand Funk), Chrisem Squirem (Yes), Stevem Harrisem (Iron Maiden), Geddym Lee (Rush), Tony Levinem (Crimson oraz Peter Gabriel), a ostatnie choćby przed Chrisem Wolstenholmem (Muse). Oczywiście kilku innych niechcąco pominąłem, ale proszę zrozumieć, pamięć w moim wieku... No dobrze, czas aby wyjaśnić czemu to wszystko napisałem.

Po wydaniu płyty „Lizard”, King Crimson już niejako tradycyjnie się rozsypał. I tak, wokalista oraz basista Gordon Haskell zdecydował się pójść „na swoje”, natomiast perkusista, Andy McCulloch przeniósł się do grupy ex-klawiszowca Colosseum – Dave’a Greenslade’a. Tym samym, wraz z końcem 1970 r., Robert Fripp, Mel Collins i Peter Sinfield musieli sobie szukać nowych współpracowników. Pierwszym którego upolowali, był bębniarz z zespołu The Warriors – Ian Wallace. Nieco później, po przesłuchaniu wielu chętnych (m.in. Bryana Ferry), został znaleziony nowy głos dla grupy. Należał do śpiewającego wcześniej w kilku formacjach Raymonda „Boza” Burrella. W tej sytuacji pozostał jeszcze wakat na pozycji gitarzysty basowego. Czas (bo sypały się propozycje koncertowe i nagraniowe) naglił, a wielodniowe przesłuchania nie przynosiły satysfakcjonującego rezultatu. I gdy zaczęło się już wydawać, że może to przedwcześnie wykończyć jeszcze nie narodzoną formację, pewnego wieczoru, po kolejnym bezowocnym castingu, zdesperowany Boz wziął do ręki leżącą w studiu basówkę i zaczął na niej brzdąkać. Tak się szczęśliwie złożyło, że owemu „improwizowaniu” przysłuchiwał się Fripp, który nagle (i to – jak sądzę - ku wielkiemu własnemu zaskoczeniu) poczuł, że w tych popisach jest coś intrygującego. Efekt - propozycja nauczenia go grania i... obietnica powierzenia mu dodatkowo stanowiska w sekcji rytmicznej!

Trzy miesiące później, między 12 a 15 kwietnia, nowe wcielenie King Crimson dało serię koncertów w Zoom Clubie we Frankfurcie, a potem zaczęło dużą trasę po Wyspach Brytyjskich. Po jej zakończeniu, grupa wraz zaproszonymi pomocnikami (o ich roli, za moment), w londyńskim Command Studios, rozpoczęła rejestrację swojego czwartego albumu. Ten trafił do sklepów 3 grudnia 1971 r. Nadano mu tytuł „Islands”.

„Wyspy” to, to, to... (szukam odpowiedniego słowa) najbardziej melancholijny i rozmarzony ze wszystkich longplayów King Crimson. To krążek, który jest równie „poważny” (w rozumieniu muzyki poważnej), co jazzowy i co rockowy. Prawie nie ma na nim szaleństw i drapieżności w stylu z „Schizofrenika XXI wieku”, natomiast jest mnóstwo liryzmu, zwiewności i obsesyjności. Dawne gitarowe ciosy zastąpiły teraz miękkie sola o długich frazach oraz piękne partie instrumentów smyczkowych, dętych i... wokalizy! I tak, przechodząc do konkretów, pierwszy temat na płycie - ulotna pieśń „Formentera Lady”, zaczyna się od przeszywających pomruków wydobywanych smyczkiem z kontrabasu (gościnnie Harry Miller). To bardzo delikatnie śpiewana opowieść (oczywiście z tekstem Sinfielda) o urodzie hiszpańskich Balearów. Jest równie uroczo jak w chwili gdy smagani wiatrem stoimy w słońcu na jakimś klifie i patrzymy na granatowo-niebiesko-zielone morze. Drugą część utworu pięknie ozdabiają pozbawione słów zawodzenia operowej sopranistki Pauliny Lucas i delikatne improwizacje Mela Collinsa (flet oraz saksofon) i muzyków spoza zespołu: Robin Millera (obój) oraz Marka Chariga (kornet). Po 10 min „Formentera Lady” płynnie przechodzi w ponad siedmiominutowe, instrumentalne, powoli narastające, oparte na wspaniałej partii gitary, saksofonu i mellotronu – „Sailor’s Tale”.

Trzeci temat na „Islands”, to otwierające drugą część krążka „Listy” („The Letters). Po delikatnie śpiewanym intro, nagle wskakują porażająca gitara i saksofon, które w końcu doprowadzają do dramatycznego finału. Następnie pojawia się mający wręcz beatlesowski (na głosy) refren znakomity song „Ladies Of The Road”. Arcydzieło! A jakby tych rozkoszy było mało, w pięć minut później unosi nas na palce śliczny instrumentalny (mellotron i obój) menuet – „Prelude: Song Of The Gulls” oraz finałowe, 10 min, mocno ujazzowione (ależ gra na fortepianie Keith Tippett) nagranie tytułowe płyty. Cudeńko!