I choć na początku tego tomu omówiłem obok siebie aż trzy pychoty The Beatles, to formalnie (czyli biorąc pod uwagę fakt, że pomiędzy „Revolverem” oraz „Magical Mystery Tour” ukazał się „Sgt. Peppers” - który opisałem w pierwszej książce tego cyklu) nawet Oni nie doświadczyli takiego zaszczytu! No tak, ale skoro zacząłem od tego spostrzeżenia, to sądzę, że łatwo się domyśleć, iż pojawiło się ono, aby zapowiedzieć początek takiego właśnie tryptyku. I słusznie, bo ten i dwa następne teksty, będą poświęcone bezpośrednio po sobie wydanym longplayom zespołu King Crimson. A zatem...

Wszystko zaczęło się 13 stycznia 1969 roku... Oj nie! Wrrróć! Skoro będę gawędzić trzy razy pod rząd o jednej grupie, to mogę sobie pozwolić na o wiele większą dokładność. A Zatem... Wszystko zaczęło się 24 grudnia 1957 r. Oj nie! Wrrróć! Wszystko zaczęło się 16 maja 1946 r. w The Bearcross Nursing Home, Bearcross, Wimbourne w hrabstwie w Dorset. Tu, i tego właśnie dnia, urodził się Robert Fripp, w przyszłości dusza, mózg i jedyny stały członek King Crimson. W jedenaście lat później, czyli owego już wspomnianego 24 grudnia 1957, podczas świątecznych zakupów, mama kupiła mu pod choinkę gitarę. Przez pierwsze trzy miesiące „edukował” się sam, potem uczyła go pewna lady z Armii Zbawienia, a w końcu mieszkający w pobliżu nieco wiekowy nauczyciel muzyki. Tyle tylko, że jego lekcje bazowały głównie na utworach z lat 20-tych i 30-tych...

Gdy Robertowi Frippowi stuknęła 17 wiosna, podjął decyzję, że zostanie profesjonalnym muzykiem (w tym czasie już sam dawał lekcje gry), ale na skutek próśb i łez rodzicielki, realizację planu przejścia na zawodowstwo odłożył na później. W tym też czasie zaczął wspomagać lokalne formacje taneczne i - to już w chwilę potem - zespół The League Of Gentlemen. W 1965 r. trafił do college’u, w którym największą uwagę poświęcał ekonomii, ekonomii politycznej i historii doktryn politycznych. Zrobił tak, bowiem planował, że jeśli jednak nie będzie żył z muzyki, to po zdaniu odpowiednich egzaminów wyjedzie do Londynu aby studiować tam zagadnienia związane z zarządzaniem nieruchomościami (jego tato zajmował się m.in. licytacją majątków). Na szczęście - przynajmniej dla nas rockmanów - w pewnym momencie, myśl o robieniu kariery w biznesie przegrała z marzeniami o spełnieniu się w sztuce, a to oznaczało, że Robert ostatecznie porzucił naukę dla gitary. Jednym z pierwszych tego przejawów było to, że Fripp odpowiedział na ogłoszenie prasowe, w którym przeczytał, iż dwaj doświadczeni już muzycy (bracia - Michael i Peter Giles) poszukują... śpiewającego organisty! I co ciekawe, choć nasz bohater ani nie śpiewał, ani nie grał na klawiszach, to jednak już na pierwszym spotkaniu na tyle zaintrygował obu Gilesów, że zaproponowali mu współpracę. Tym sposobem w sierpniu 1967 r. zrodziło się trio Giles, Giles & Fripp. Mniej więcej po miesiącu przeniosło się do Londynu, gdzie grywało w klubach, tworzyło repertuar i zarejestrowało krążek, który jako „The Cheerful Insanity Of Giles, Giles And Fripp” ukazał się latem następnego roku. Płyta sprzedała się (oczywiście pierwotnie) w 600 egzemplarzach! I jeszcze jedno – już po nagraniu debiutu, do ich formacji dołączył multiinstrumentalista Ian McDonald oraz (na chwilę) jego dziewczyna – wokalistka Judy Dyble. No, a w chwilę potem, w listopadzie, po jakiejś nieudanej sesji nagraniowej doszło do poważnej kłótni o kwestie artystyczne, w efekcie której, na odejście, zdecydował się Peter Giles. Oznaczało to, że nadeszła pora kolejnego otwarcia...

„In The Wake Of Poseidon”. „Budzenie Posejdona” to drugi element dyskografii King Crimson. To album, który zważywszy na sytuację w jakiej powstawał, powinien być przeciętny, a okazał się być bardzo, bardzo, bardzo dobrym. I to tylko bardzo, bardzo, bardzo dobrym, bo jego poprzednik (dokładnie omówiony w pierwszej książce z tej serii) - „In The Court Of The Crimson King” był tak wspaniały, że nie sposób go określić inaczej, niż tylko jako arcydzieło wśród arcydzieł. A co do sytuacji w jakiej się zrodził, to zaznaczając, że w następnym opowiadaniu dokładnie ją omówię, wspomnę tylko, że raz, chodzi o presję jaką na muzyków wywierał sukces ich debiutu i dwa, że zespół w tym czasie prawie się rozpadł.

Słuchanie. „In The Wake Of Poseidon” zaczyna tajemnicza i senna wokalna introdukcja – „Peace – A Beginning”, która nagle przeskakuje w potężne oraz połamane rytmicznie „Picture Of A City”. Przedziwny rock, który najpierw miażdży jak na poprzednim krążku „Schizofrenik 21 wieku”, a potem zaskakuje niezwykłym pochodem basu i bębnów spiętych z pyszną partią saksofonu. Coś między metalem a współczesnym (wtedy) jazzem. Bezlitosne. Po tej porcji „hałasu” i „szaleństwa” doskonale oddających hałas i szaleństwo miasta pojawia się liryczne, delikatne i ciepłe „Cadence And Cascade”. Nastrojowy (gościnny) śpiew Gordona Haskela, piękny fortepian i jeszcze piękniejszy flet. Teraz, po sekundzie ciszy nakrywa nas fala mellotronu. To czas utworu tytułowego. Partia wokalna, tempo i wzniosłość od razu podsuwają jedną myśl – drugie „Epitafium”. Podobne ale jednak (na szczęście) inne zarazem. Rozkosz, którą puentuje zagrane przez Frippa na „pudle” - „Peace – A Theme”. Po chwili ukojenia, znów robi się zwariowanie. Oto dostajemy porcję „Kociego żarcia” („Cat Food”). Po 5 pokręconych minutach z rewelacyjnymi partiami jazzującego fortepianu nastaje powoli narastający (trochę jak „Bolero”), obsesyjny, 3-częściowy „The Devil’s Triangle”. Coś, co może doprowadzić szaleństwa. Na szczęście, na końcu jest jeszcze przywracająca nam zmysły koda – „Peace – An End”. Ależ ulga!