Niekiedy jednak jest tak, że ilość informacji na temat jakiegoś twórcy, czy twórców, jest tak wielka, że właściwie nie wiadomo czym się zająć, a co pominąć. I właśnie z takim problemem zetknąłem się dzisiaj!

Genesis. To kilkadziesiąt lat sukcesów, wielkie lub czasem tylko popularne płyty i na szczęście... trzy, bardzo wyraźnie od siebie odstające okresy. Pierwszy – i tylko nim się teraz zajmę - obejmujący lata od debiutu zespołu do dnia odejściem z niego Petera Gabriela, drugi – którego finałem było rozstanie się z nim gitarzysty Steve’a Hacketta, i wreszcie ostatni, ten w którym formalnie, jak to zdefiniowali tytułem płyty „And Then There Were Three...” – zostało ich tylko trzech.

13 lutego 1950 roku, w Chobham, w hrabstwie Surrey, urodził się Peter Brian Gabriel. Pochodził z dość zamożnego domu, bowiem jego tata był wziętym inżynierem elektrykiem i wynalazcą. Natomiast po mamie, a właściwiej po babci (m.in. śpiewała w czasie modnych w Anglii koncertów promenadowych) Peter odziedziczał talent muzyczny. I tak, jego dzieciństwo upływało nie tylko na zabawie oraz uczeniu się w szkole, ale także na lekcjach fortepianu, tańca oraz jeździectwa. Po ukończeniu podstawówki, musiał się zdecydować – czym się chce zajmować w przyszłości? Czy bardziej pociąga go rolnictwo (interesował się wtedy życiem farmach) czy woli pójście w kierunku przedmiotów artystycznych? Ponieważ wybrał to drugie, w 1963 r. trafił do renomowanej prywatnej Charterhouse School w Godalming, w Surrey. Tu też, mieszkający w internacie, a tęskniący za domem Peter, zaczął się „wyżywać” w muzyce. Ponieważ miał poczucie rytmu został... perkusistą zespołu Milords. Wtedy też Charterhouse poznał swojego rówieśnika, od paru lat uczącego się gry na fortepianie - Anthony’ego Banksa. Chłopcy zaprzyjaźnili się i wspólnie snuli plany o karierze. To sprawiło, że pod koniec 65 r., wraz z grającym na bębnach Chrisem Stewartem (Peter już wtedy śpiewał), założyli zespół The Garden Wall. Wykonywali wówczas głównie standardy soulowe.

Mniej więcej rok później (styczeń 67) doszło do połączenia sił The Garden Wall z inną grupą działającą wówczas w Charterhouse - z Anon. W praktyce oznaczało to, że do Banksa, Gabriela i Stewarta doszli: basista – Mike Rutherford oraz gitarzysta – Anthony Phillips. Tak się złożyło, że zainteresował się nimi ex-uczeń ich szkoły, a wtedy już gwiazda popu (m.in. za sprawą przeboju „Everyone's Gone To The Moon”) Jonathan King. To on zaproponował im nazwę Genesis (z którą przez moment był kłopot, bo okazało się, że przez jakiś czas w USA działała formacja używającego takiego samego szyldu), a potem umożliwił im nagranie pierwszej płyty („From Genesis To Revelation” - 1969). Album sukcesu komercyjnego nie odniósł, ale był na tyle udany, że sprawił, iż muzykom dano kolejne szanse: na koncerty, nagrania, wypracowanie własnego stylu i - po paru zmianach personalnych - na dojście do najświetniejszego składu. W ich efekcie, gdy w 1972 roku nagrywali swój czwarty longplay (nadano mu tytuł „Foxtrot”), w Genesis obok Banksa, Gabriela i Rutherforda grali już: perkusista - Phil Collins i gitarzysta - Steve Hackett.

Zapraszam do „Foxtrota”. Tyle, że podobnie jak w przypadku zaproszenia do walca, wcale nie oznacza to, że będziemy tańczyć. Nie będziemy tańczyć, bo utwory Gabielowskiego Genesis, nadają się do wszystkiego, ale nie do tego. Były to bowiem tematy o zmiennych tempach, dramaturgii i w sumie zdecydowanie bliższe muzyce poważnej, niż typowemu, a więc rytmicznie ustabilizowanemu rockowi. Na „Foxtrocie” wszystko jest wzniosłe, bogate i nawet przy słuchaniu (bo w czasie koncertów było takim całkowicie) w jakiś sposób teatralne. Teatralne, bowiem czuć, jak wielkie znaczenie miały wyśpiewywane przez Petera słowa, a to z kolei sprawia, że można się posunąć się do myśli, iż warstwie instrumentalnej propozycje grupy były „ilustracyjne”. Ale dość, czas przejść do rzeczy. Igła została spuszczona lub odtwarzacz uruchomiony.

„Foxtrot” zaczyna się bardzo podniosłą, klawiszową introdukcją, którą po dwóch minutach pochłania rytmiczna, a zdominowana przez Banksa opowieść o odwiedzinach w odległej przeszłości naszej planety przez kosmitów – „Watcher Of The Skies” („Wasze myśli żałośnie zwracają się do gwiazd / Tam, gdzie odeszliśmy, a gdzie wy nigdy nie dotrzecie...). W siedem minut później, nastrojowa partia fortepianu zaczyna „Time Table”, czyli chwilę zadumy nad upływem czasu (Rzeźbiony dębowy stół / opowiada historię / o czasach, gdy królowie i królowe / popijali wino ze złotych czar...). Po tej pełnej nostalgii pieśni pojawia się dramatyczna opowieść o eksmisji bohaterów następnej. To przenikliwe – „Get `Em Out By Friday” - „Wyrzućcie ich do piątku”. Czwórka – „Can-Utility And The Coastliners” - jest jeszcze jedną muzyczno-teatralną wędrówka w przeszłość, natomiast piątka - „Horizons” - gitarowym popisem Steve’a Hacketta. No a teraz dostajemy się w objęcie tego, co jest najważniejsze na „Foxtrocie”, czyli w zasięg 23-min suity „Supper’s Ready”. Ten utwór to dzieło, które recenzenta pcha albo do próby napisania o nim całego tomu, albo do stwierdzenia, że... reszta powinna być milczeniem. Ja, ograniczony miejscem, jestem zmuszony optować za tym drugim, więc jedynie napomknę, że jest to (totalnie zdominowane przez Gabriela i Banksa) arcydzieło, mające w sobie wszystkie najwspanialsze cechy stylu wielkiego Genesis, a zatem całego nurtu, który uznaje się za prawdziwy rock progresywny.