Ponieważ z natury jestem raczej ostrożny, to nieczęsto mi się zdarza, że czuję, iż wchodzę na śliski lód, grząski grunt i pole minowe zarazem. Czemuż aż tak? Bo - zresztą trochę podobnie jak w chwili, gdy odważyłem się pisać o płytach prawdziwych jazzmanów (tych co w pewnym momencie zaczęli grać muzykę prawie rockową) - mam świadomość, że przyjdzie mi za chwilę pogawędzić o albumie artysty, który swoją sztuką daleko przerastał, to co nazywa się rockiem i... mnie. Mnie, bowiem uczciwie pisząc, choć zawsze go doceniałem, to jednak zdarzało się (i to nawet dość często), że nie rozumiałem jego twórczości. A co gorsza, mam pełną świadomość – i wcale to nie jest przyjemne – że całą winę za taki stan rzeczy ponoszę ja sam. Bo nie przepadam za tzw. muzyką współczesną, bo nie znam się na awangardowym jazzie i bo moja znajomość angielskiego jest na tyle słaba, że słuchając śpiewanych przez niego pieśni, nie potrafię wyłapać całej ich zjadliwości, wyrafinowania i godnego Monty Pythona humoru. W tej sytuacji, jedyne co mogę zrobić, to wyjaśnić, że połączenie powyższych powodów z zachwytem nad tą częścią twórczości owego twórcy, którą jakimś cudem umiem pojąć, stoi za określeniem, które w specyficzny, ale jedynie słuszny sposób, określa to co robił. Sprowadza się ono do słowa: Zappowanie!

Frank Vincent Zappa urodził się 21 grudnia (gdyby poczekał jeszcze 3 dni, to byłby jak znalazł pod choinkę) 1940 r. w Baltimore, w stanie Maryland. Ponieważ jego tata, farmaceuta i matematyk - Francis Zappa, był związany zawodowo z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym, to sześcioosobowa rodzina Zappów (on, żona, trzech synów i córka) musiała się często przenosić z miasta do miasta. Oznaczało to oczywiście ciągłe zmienianie szkół oraz przyjaciół przez dzieci i sprawiało, że szukały one trochę innych rozrywek niż rówieśnicy. Pewnie właśnie dlatego, gdy tylko mały Franek stał się nastolatkiem, zamiast latać po boisku, zaczął zbierać single z muzyką rhythmn and bluesową i marzyć o zostaniu perkusistą. Gdy miał 12 lat dostał werbel, na którym jak łatwo się domyśleć grał/tłuk się (niepotrzebne skreślić) gdy tylko miał czas. Mniej więcej też wtedy, zdarzyło się coś, co jak się okazało, miało mieć później spore znaczenie dla jego sposobu pojmowania muzyki. Otóż pewnego dnia, w czasie lektury jakiegoś artykułu, przeczytał, że pewnemu handlowcowi udało się tak skutecznie zachwalać proponowane przez siebie płyty, że sprzedał nawet longplay z czymś, co określił jako dziwną stertę bębnów i innych nieprzyjemnych dźwięków. Z tekstu wynikało, że chodziło o krążek zawierający utwór „Ionisation”, który stanowił część publikacji „Zbiór Prac Edgara Varese’a, tom pierwszy”. Zappa na tyle się zainteresował owym dziełem, że przez długi czas usilnie go poszukiwał (proszę pamiętać, nie było wtedy jeszcze sklepów i aukcji internetowych), aż wreszcie, całkiem niespodziewanie, udało mu się gdzieś upolować ów album. Od tej pory nie dość, że słuchał go na okrągło, to jeszcze bardzo się starał, aby wszyscy bliscy i znajomi, też się nim zachwycali. W efekcie – raz, domowy gramofon przeniósł się na stałe do jego pokoju, - dwa, młody meloman zafascynował się kompozycjami awangardowych kompozytorów muzyki współczesnej.

Z młodzieńczymi porywami bywa zazwyczaj tak, że wraz upływem czasu albo gasną, albo (co dużo rzadsze) stają się bazą, na której buduje się całe dorosłe życie. No, a jak łatwo się domyśleć, w wypadku Franka Zappy zadziałał ten drugi mechanizm. Oznaczało to: prowadzenie audycji w lokalnej rozgłośni radiowej; próby komponowania muzyki orkiestralnej i dyrygowania nią; naukę gry na perkusji; bębnienie w różnych zespołach; zajęcie się gitarą; podjęcie pracy w reklamie; pisanie na potrzeby filmu; zakup studia nagraniowego oraz przyłączenie się do grupy The Soul Giants, która po paru miesiącach zmieniła nazwę na Capitan Glasspack And His Magic Mufflers, a później (maj 1964) na The Mothers. W 1965 owa formacja, pod naciskiem chcącej z nią podpisać kontakt wytwórni MGM, wydłużyła nazwę do The Mothers Of Invention, a potem, zarejestrowała materiał na swój debiut długogrający. Ten, jako „Freak Out!” ujawnił się w lipcu 66'. Odniósł sukces! W latach sześćdziesiątych zespół nagrał jeszcze tylko kilka longplayów, gdyż pod sam ich koniec został (na jakiś czas) rozwiązany, bowiem Frank postanowił poświęcić się całkowicie działalności na własny rachunek. Napisałem całkowicie, bo trzeba wiedzieć, że Zappa już w 67', jeszcze jako członek Mothers, wydał swój pierwszy projekt solowy - awangardowy krążek „Lumpy Gravy”. Natomiast w 69', do sklepów trafiła jego druga płyta - „Hot Rats”. A aby zawarta na niej muzyka nie przypominała tej, która dotąd robił z Matkami, w jej nagraniu (z jednym wyjątkiem – grającego na klawiszach i dęciakach Ian Underwooda) wzięli udział muzycy z nimi nie związani (m.in. dwaj fenomenalni skrzypkowie jazzowi: Don „Sugarcane” Harris i Jean-Luc Ponty). Teraz już sza - czas na słuchanie.

Start. Na pierwszy ogień idą ciepłe i lekko ujazzowione „Peaches En Regalia”. Po tych trzech minutach z sekundami pojawia się jedyny nieinstrumentalny (śpiewa Captain Beefheart) temat na „Hot Rats”, smyczkowo-riffowe arcydzieło - „Willi Pryszcz” („Willie the Pimp”). Prawie 10-min wspaniałych popisów gitarowo-skrzypcowych. Trójka to „Son Of Mr. Green Genes”. Pięknych osiem minut na pograniczu jazzu i rocka. Następne są małe (bo małe z tytułu i bo tylko trzy minutowe) „Little Umbrellas”, po których zaczynają się mające ponad kwadrans „The Gumbo Variations”. Popis jak się patrzy, czyli mnóstwo improwizacji na saksofonie, skrzypcach i oczywiście na gitarze. No a całość zamyka ozdobiony pięknym fortepianem i solami dęciaków temat o wszystko wyjaśniającym tytule – „To musi być wielbłąd” („It Must Be A Camel”).