Rocka już od dekad można podzielić na dwa wielkie obszary. Pierwszy, będący bezpośrednim spadkobiercą „czarnej” części jego korzeni (blues, rhythm’n’blues, soul, funk, gospel, a w mniej odległej przeszłości także rap i hip-hop) oraz drugi, który stanowi splecenie rytmu z tym, co jest wpisane w kulturę europejską (lub Europejczyków, którzy gdzieś się przenieśli), a więc z muzyką folkową, poważną, operową, operetkową, wodewilową, kabaretową lub np. z piosenką francuską, z hiszpańskim flamenco, czy z włoskim belcanto. Tyle tylko, że za magnetycznym oddziaływaniem szeroko rozumianego rock’n’rolla na białych, stało i stoi zazwyczaj to, co w nim jest najbardziej zadziorne, buńczuczne oraz buntownicze. Ujmując to bardziej po ludzku, wabi on niegrzeczne dziewczynki i niegrzecznych chłopców głównie tym, że jest aż tak bardzo... niegrzeczny. I choć dziś, po wszelkich rewolucjach oraz ewolucjach także niekolorowi potrafią go wykonywać diabelnie diabelsko, to warto pamiętać, że w jego pierwszych latach niedoścignionymi mistrzami dla pra-rockmanów byli afro-amerykanie. Dlatego też tak wielu „jasnoskórych” chciało wtedy śpiewać, grać, a nawet ruszać się jak murzyni. Tyle tylko, że zaledwie niektórzy mogli (dysponowali odpowiednim głosem, wyczuciem rytmu i ekspresją) oraz umieli to dobrze robić. Jednym z nich był Eric Burdon.

Eric Victor Burdon urodził się 11 maja 1941 r. w Walker-on-Tyne (przedmieście Newcastle) w Anglii. Od dziecka interesował się jazzem i bluesem. Podobno jako 11-latek rozmawiał i... palił „trawkę” z Louisem Armstrongiem(!), a w cztery lata później nagrywał już z jazzmanami. Tak się złożyło, że w październiku 1958 r. trafił na jeden z koncertów Muddy Watersa. Ów spektakl zrobił na nim tak wielkie wrażenie, że postanowił, iż od tej pory zajmie się wykonywaniem „elektrycznego” (oczywiście chodzi o instrumenty) rhythm’n’bluesa. W związku z tym, wraz z Johnem Steelem, kumplem-perkusistą, z którym już od ponad dwóch lat produkowali się w zespole The Pagan Jazzmen (potem The Pagans) związali się z grupą próbującą tak właśnie grać – Kansas City Five (swoją drogą - bardzo angielski szyld!). W owej formacji pianistą był inny bardzo zdolny muzyk – Alan Price.

Wraz z początkiem kolejnej dekady, Eric Burdon postanowił spróbować szczęścia w Londynie. Tu przez kolejne dwa lata wspierał różnych miejscowych artystów (w tym także Alexisa Kornera), ale prawdziwej kariery nie zrobił. W końcu zniechęcony wrócił do Newcastle i przyłączył się do powstałego pod jego nieobecność Alan Price Rhythm & Blues Combo, które w styczniu 1963 r. zmieniło nazwę na... The Animals. Ponieważ członkowie grupy (czyli Burdon, Price i Steel oraz gitarzysta Hilton Valentine i basista Chas Chandler) czuli, że drzemie w nich spory potencjał oraz zdawali sobie sprawę, iż tylko stolica może im dać szansę na zdobycie autentycznej renomy oraz popularności, to się do niej przenieśli. I jak czas pokazał, była to słuszna decyzja, bo bardzo szybko osiągnęli status jednej z najsławniejszych formacji brytyjskiego rocka.

Gdy we wrześniu 1966 r. The Animals ostatecznie (wcześniej przeszli kilka istotnych zmian personalnych) się rozpadli, Burdon wydał solowy album „Eric Is Here”, a potem dzięki temu, że miał prawo do słynnej nazwy, zaczął działać najpierw jako Eric Burdon & The Animals, a później jako Eric Burdon & The New Animals. Wtedy też wokalista zajął się łączeniem rhythm’n’bluesa z muzyką psychodeliczną (był wówczas mocno uzależniony od narkotyków) i przeniósł się do Stanów, gdzie szybko stał się niekwestionowaną supergwiazdą. Gdy po nagraniu 4 albumów i rozwiązaniu w grudniu 68 r. swojego zespołu zamierzał wrócić na Wyspy, jego producent i przyjaciel Jerry Goldstein namówił go, aby poszedł posłuchać murzyńskiej grupy The Nightshift. Pod koniec występu Burdon przyłączył się do artystów na estradzie i zaczął z nimi improwizować. Efekty: decyzja o podjęciu stałej współpracy; przechrzczenie The Nightshift na War i dwa świetne albumy: „Eric Burdon Declares „War”” oraz „The Black-Man’s Burdon”. Oba wydano w 70 r.

Pora, aby Eric Burdon wypowiedział wojnę. Wojnę, która, w myśl motta na okładce longplaya, będzie się toczyć o prawo ludzi do wzajemnej miłości. Na pierwszy ogień idzie pełne rytmu i motoryki „The Vision Of Rassan”. Przez blisko 8 minut Burdon śpiewa z siłą wyrazu największych czarnych mistrzów rhythm’n’bluesa, natomiast War gra ciepło, precyzyjnie i z feelingiem. Po rozkołysanym wstępie ruszamy „Tytoniową Drogą”. Ten wspaniały, pełny dynamiki utwór, hipnotyzuje wokalną ekspresją godną Jamesa Browna, rewelacyjną pracą instrumentów perkusyjnych (Dee Allen) i pięknymi uzupełnieniami na harmonijce ustnej Duńczyka, który równocześnie z Burdonem doszedł do Waru – Lee Oscara. 15-minutowa pyszność! Wraz z końcem „Tabacco Road” – oczywiście jeśli słuchamy krążka analogowego – musimy go przewrócić na stronę drugą. Tę zaczyna pierwszy przebój jaki wylansowano z tej płyty (później stała się nim też skrócona wersja „Tabacco Road”) - bardzo pogodne „Spill The Wine”. Eric tu bardziej melorecytuje niż śpiewa, a cudnie, tym razem na flecie, podgrywa saksofonista - Charles Miller. Następny utwór, zgodnie ze swoim tytułem („Blues For Memphis Slim”), jest gorącym i uroczo bujającym (bas – Bee Bee Dickerson) bluesem. Trzynaście minut rozkoszy wzbudzanej drapieżnie brzmiącym głosem, rewelacyjnymi partiami organów (Lonnie Jordan), saksofonu, harmonijki i gitary (Howard Scott). No, a na samym końcu albumu mamy jeszcze niespełna dwuminutowe „You’re No Stranger”. Słoneczna koda słonecznego dzieła.