Rocka, prawdziwego rocka, nie wdając się w żadną encyklopedyczną dyskusję na temat jego ostatecznej definicji, nie ma, jeśli nie pojawiają się wyrażane przez niego emocje. A te, co oczywiste, można przekazywać głosem – śpiewając, lub za pomocą instrumentów. I tu, a a` propos tych drugich, można wprowadzić podział na te, które się do tego nadają, i na te, które (jak się okazało) pozornie, są na jego potrzeby za delikatne. Napisałem, że pozornie, bo czas pokazał, że dzięki talentowi i pracy można każdą „muzykodajkę” zmusić aby brzmiała rockowo. Najlepszym tego przykładem jest Ian Anderson (Jethro Tull) i jego flet oraz fujary i fujarki albo dajmy na to Apokaliptyka oraz jej wiolonczele. Natomiast jeśli chodzi o instrumenty rockowe, to obok niezastąpionych elementów sekcji rytmicznej (albo jej elektronicznych imitatorów) najważniejsza oczywiście jest gitara. Natomiast gdy się zacznie w tej grupie szukać instrumentu nr dwa, to od razu myślimy o najróżniejszych urządzeniach z klawiszami. No a wśród tych, na tytuł rockowego króla zasługują organy Hammonda, bo mimo upływu dziesięcioleci, żaden elektroniczny wynalazek, żaden syntezator, nie potrafi przekazać tak wyraziście uczuć targających muzykiem ich używającym. I to zarówno tych burzliwych, wymagających wielkiej ekspresji jak i tych subtelnych, dających się przekazać za pomocą dźwięków jedynie o włos głośniejszych od ciszy. Reasumując, okazało się, że to właśnie Hammond jest pod tym względem najbliższym gitarze. Skoro było o uczuciach, namiętnościach itp., to oczywiście wypada dorzucić jeszcze słówko, o tych którzy, najwspanialej wykorzystywali i wykorzystują owe jego możliwości. Do czołówki specjalistów wszechczasów w tej dziedzinie z pewnością należy zaliczyć (kolejność alfabetyczna): Dona Airey’e (Rainbow, Deep Purple), Tony Banksa (Genesis), Petera Bardensa (Camel), Keitha Emersona (Emerson, Lake And Palmer), Dave’a Greenslade’a (Colloseum), Tony Kaye’a (Yes), Jona Lorda (Deep Purple), Thijs Van Leera (Focus), Ricka Wakemana (Yes), Stevie Winwooda (Traffic, Blind Faith) i chyba stosunkowo najmniej z nich wszystkich znanego – Vincenta Crane’a z Atomic Rooster.
O Atomic Rooster, a zatem i o Vincencie Crane pisałem już w tej książce przy okazji pogawędki na temat drugiej płyty tej formacji, czyli o albumie „Death Walks Behind You”. A skoro tak, to pora na ciąg dalszy. A zatem... Po wydaniu „Death...” Atomowy Kogut sporo koncertował, nagrywał na potrzeby programów BBC i przygotowywał materiał, który miał trafić na jego kolejny longplay. Zanim jednak doszło do jego rejestracji, do Crane, Johna Canna i Paula Hammonda przyłącza się na krótko, bo niewiele później przeniósł się amerykańskiej grupy Cactus - wokalista Pete French. I to z nim, w maju 1971 r., zespół pracował w londyńskim studio Trident nad następną płytą długogrającą. Ta została wydana w lipcu jako – „In Hearing Of Atomic Rooster”. Co ważne, na jej spory sukces (bo taki odniosła) duży wpływ miał fakt, że wcześniej na rynku pojawiły się dwa single, które przyniosły dwa spore przeboje. Pierwszy z nich – „Tomorrow Night” / „Play The Game”, miał główny utwór pochodzącym jeszcze z „Death Walks Behind You”, a drugi – „Devil’s Answer” / „The Rock”, którego temat podstawowy (strona „A”), mimo że był nagrany w czasie sesji do „In Hearing Of...”, jednak nie został pomieszczony na tym albumie. Sprawiło to, że kupujący go fani, niejako z musu, musieli nabywać sobie także ten mały krążek do kompletu. Wypada jeszcze dorzucić, że problemy z „Devil’s Answer” skończyły się definitywnie, dopiero gdy po latach ów hit włączono do kompaktowej wersji „In Hearing Of Atomic Rooster”.