Dobiegającą do czterdziestki Ginny uwiera codzienność. Życie u boku drugiego męża nie przynosi żadnej satysfakcji. Także dorastający syn (rasowy podpalacz) nie dostarcza jej powodów do dumy. Kobieta żyje przeszłością karmiąc się niespełnionymi marzeniami o aktorskiej karierze. Niezadowolona z siebie skończyła jako kelnerka u boku nieokrzesanego mężczyzny, który traktuje ją jak pomoc domową. Życie Ginny odmienia pewnego dnia młodszy od niej ratownik (Justin Timberlake), z którym wizja wspólnej przyszłości rzuca jasne światło na przyszłość.

Obdarzenie Ginny neurozą, permanentną migreną, zrzędliwością i malkontenctwem, oraz wrzucenie bohaterki w wir moralnie dwuznacznych wydarzeń nie wystarczyły jednak do tego, by uczynić z niej pełnokrwistą gwiazdę na allenowskiej scenie, której współczujemy, którą – po ludzku – lubimy i z którą chcemy się identyfikować. Czy więź z Ginnny zostaje zawiązana? Miałam poważne wątpliwości zwłaszcza w finale „Na karuzeli życia”.

Choć wizualny świat Allena wciąż uwodzi, poruszane w jego kinie tematy pozostawiają nas obojętnymi na losy bohaterów, którzy przecież żyją w kłamstwie, zdradzają i nie potrafią wyzwolić się z egoizmu. Widzów ani to jednak ziębi, ani grzeje. „Im starsi jesteśmy, tym rośnie nasza tolerancja na popełnione błędny. Dlatego nauczyliśmy się wybaczać” – mówi jeden z bohaterów w „Na karuzeli życia”. Od lat niczego innego nie robię chodząc na filmy Allena, które mimo wielu uchybień wciąż sprawią mi przyjemność.

 

 

 

Urszula Wolak