Stworzone przez nich kreacje, jak zaznaczył reżyser podczas premiery filmu na Międzynarodowym Festiwalu w Wenecji, z założenia miały być portretem prawdziwych ludzi – odbiegającym od powszechnego wizerunku znanego choćby z mediów. „Nie ukrywaliśmy ich ciemnych stron, ale też nie przepraszaliśmy za nie. Sam tytuł filmu zdradza drogę, którą poszliśmy: opowiadamy historię miłości z perspektywy kobiety, która pokochała nie narkotykowego barona i króla kokainy, ale człowieka z krwi i kości” – powiedział Javier Bardem. I pewnie dzięki temu hollywoodzka para zdobyła uznanie międzynarodowej krytyki. „Guardian” napisał, że „odnieśli sukces”, a Cinemania okrzyknęła ich „bezbłędnymi”. Dlaczego więc po obejrzeniu „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” można poczuć niedosyt?

Twórcy nie udało się bowiem wzbić ponad to, co powszechnie wiadomo o Escobarze i Vallejo. Otrzymujemy więc opowieść o najpotężniejszym baronie narkotykowym XX wieku zajmującym się przemytem kokainy do USA i wielu innych państw na świecie, który pewnego dnia poznaje piękną Virginię Vallejo – ambitną gwiazdę kolumbijskiej telewizji. Rodzący się między nimi romans, który powinien angażować widzów, wcale tego nie robi, bo został potraktowany powierzchownie. Twórców nie interesuje wewnętrzny i intymny świat kochanków, a raczej to co dzieje się wokół nich, czyli kolejne skandale i intrygi. Właściwie trudno nawet uwierzyć, że uczucie między nimi było prawdziwe, choć miało znamiona szaleństwa i oddania, a Javier i Cruz są w swych rolach wiarygodni. Najtrudniej jest jednak uwierzyć, że inteligentna dziennikarka nie zauważyła, że jej kochanek pochodzi z przestępczego półświatka i że pokochała człowieka, a nie jego pieniądze, choć nie bez znaczenia pozostaje fakt, że majątek Escobara oszacowano na 55 mld dolarów.

 

 

 

 

Urszula Wolak