W „Baby Driver” wszystko pulsuje bowiem dźwiękami muzyki, która nadaje dziełu jego formalny kształt. Chwytliwe piosenki zostały wprzęgnięte nie tylko w fabułę (główny bohater, jak przystało na współczesnego nastolatka, namiętnie słucha rozmaitych utworów ze swojego iPoda, fascynuje go również nagrywanie i miksowanie dźwięków zasłyszanych na ulicy), ale też podporządkowano im montaż obrazu (na przykład w scenie strzelaniny pociski miotają się w rytm przeboju „Tequila”) oraz ruch na planie filmowym, który wywołuje uprawnione skojarzenia z musicalem.

Na tym jednak nie koniec gry z gatunkami, którą twórcy podejmują w „Baby Driver”. Znajdziemy tu bowiem jeszcze: łzawy dramat osieroconego dziecka, które patrzy z nadzieją w przyszłość, pościgi i „strzelanki” typowe dla kina akcji okraszonego błyskotliwymi dialogami i wreszcie romantyczną historię młodych kochanków, którzy stojąc u progu dorosłego życia marzą o tym, by udać się w drogę w nieznane z jedną myślą: „Gdziekolwiek będziemy razem, tam będzie Raj”.

Pokochałam ten film od pierwszego taktu, a moje uczucie do niego rosło wraz z każdą kolejną kompozycją muzyki i obrazu, które z wyjątkiem (zbyt oczywistego finału) stronią od banalnej ckliwości i wymykają się manierycznym kliszom. Czuć w nim za to powiew świeżości i niczym nieskrępowanej młodzieńczej wolności. „Baby Driver” przypomina bowiem dobrze zaopatrzony iPod, w którym odtwarzamy upragnione piosenki w zależności od towarzyszącego nam nastroju, zmieniającego się nieraz bardzo szybko, jak to w życiu bywa.

 

 

 

 

 

Urszula Wolak