Kończą się wakacje, zbliża się wrzesień, a to miesiąc, który od wielu lat kojarzy nam się nieodmiennie z kinem polskim. To właśnie we wrześniu odbywają się w Gdyni Festiwale Polskich Filmów Fabularnych (w tym roku już 40. edycja), które symbolicznie otwierają kolejny sezon rodzimej kinematografii, dodajmy – która od kilku lat ma się całkiem dobrze, co więcej – prognozy na przyszłość wydają się także optymistyczne.

Ten rok zaczął się znakomicie: najpierw Oscar dla „Idy” Pawła Pawlikowskiego, potem berliński Srebrny Niedźwiedź za reżyserię „Body/Ciała” dla Małgorzaty Szumowskiej, a ostatnio prestiżowy laur w Locarno dla Andrzeja Żuławskiego, który przeniósł we Francji na ekran gombrowiczowski „Kosmos”. Przed nami kolejna edycja – tym razem mocno obsadzona przez Polaków – festiwalu weneckiego: w konkursie głównym znalazł się nowy film Jerzego Skolimowskiego – „11 minut”, a w jury – Paweł Pawlikowski.

Coś w polskim kinie ostatnio drgnęło, i to solidnie drgnęło. Nie tylko publiczność wróciła na rodzime filmy, nie tylko lawina nagród dla naszych dokonań, ale i charakter samej produkcji mocno ewoluował. Coraz częściej dostrzega się (z pewnym zdziwieniem), że mamy całkiem niezłe kino gatunkowe, czego najlepszymi przykładami – „Bogowie” Łukasza Palkowskiego, „Ziarno prawdy” Borysa Lankosza czy debiutancki „Jeziorak” Michała Otłowskiego. Kino polskie staje się coraz bardziej zróżnicowane. I gatunkowo, i rodzajowo, i tematycznie.

W naszym kinie pojawiła się także spora grupa filmów wypełnionych pozytywną energią, po obejrzeniu których – po wyjściu z kina – po prostu „chce się żyć”. Znów przywołam wspomniane już tytuły: „Bogowie”, „Body/Ciało”. Takim filmem jest także pełnometrażowy debiut Macieja Migasa „Żyć nie umierać”, choć – tak naprawdę traktuje o umieraniu. Oto młody jeszcze mężczyzna (Tomasz Kot) , który nagle i niespodziewanie dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i pozostało mu jedynie trzy miesiące życia.

Film jest inspirowany historią znanego wrocławskiego aktora Tadeusza Szymkówa. Scenariusz napisał jego bliski przyjaciel – Cezary Harasimowicz. „Nie interesował mnie temat śmierci, umierania. To raczej przypowieść o nieubłaganym przemijaniu, o nieodwracalności, o tym, że wszystko ma swój konkretny czas, do którego nie da się powrócić, kiedy najdzie ochota, albo kiedy się zmądrzeje. Jednocześnie nie chciałem moralizować i mam nadzieję, że to się udało” – wyznaje reżyser.

Jerzy Armata