Jules i Jim

Reż. François Truffaut

Prod. Francja 1962

 

Przed tygodniem na ekrany naszych kin weszło „400 batów” (1959), jego pełnometrażowy debiut, uhonorowany Złotą Palmą za reżyserię na canneńskim festiwalu (1959). W późniejszej twórczości Truffaut jeszcze czterokrotnie powrócił do bohatera tego filmu, dalsze losy Antoine'a Doinela (w którego wcielał się Jean-Pierre Leaud) kreśląc w: „Antoine i Colette”, jednej z części nowelowej „Miłości dwudziestolatków” (1962), „Skradzionych pocałunkach” (1968), „Małżeństwie” (1970) oraz „Uciekającej miłości” (1979).

W debiutanckiej opowieści przedstawił bolesny okres dojrzewania Antoine'a, uczynił to szczerze, bezkompromisowo, ale i z czułością. Film ten – jak przyznał reżyser – nosi nieco autobiograficzny charakter. Jego z domu poprawczego wyciągnął kiedyś André Bazin, redaktor naczelny „Cahiers du Cinéma”, późniejszy ojciec duchowy francuskiej Nowej Fali. Truffaut zrewanżował się swemu dobroczyńcy, dedykując mu „400 batów”, przejmującą opowieść o samotności, a – nade wszystko – o poszukiwaniu wolności.

W tym tygodniu na ekrany naszych kin zawita kolejny niezwykle interesujący film francuskiego reżysera. „Jules i Jim” (1962) to adaptacja autobiograficznej książki Henriego-Pierre’a Roché. Paryż, rok 1912. Jules, Jim i Catherine – ich dwóch, a ona jedna. Jules jest Niemcem, Jim – Francuzem, są bliskimi przyjaciółmi. Obaj zajmują się literaturą, łączy ich miłość do sztuki, a także – do tej samej kobiety. Z wzajemnością…

„Wychodząc od sytuacji możliwie najbardziej skandalicznej, chciałem stworzyć udany film o miłości możliwie najczystszej” – wyznał reżyser. Mimo tych intencji ekranizacja wywołała kontrowersje, zwłaszcza w katolickiej prasie, która oskarżyła nowofalowego artystę o szerzenie amoralności. Środowiska feministyczne potraktowały zaś film jako zwiastun seksualnego wyzwolenia kobiet. Truffaut nie utożsamiał się z żadną z tych opcji. „Ten film bardzo ludzi zaskoczył, a następnie powoli walczył o dobrą sławę. Myślę, że to specyficzny obraz. Nie wiem nawet, czy dobrze wiedziałem, co robię. Kiedy go kręciłem, nie miałem nawet trzydziestu lat, i mam wrażenie, że zrobiłem go z pewną naiwnością. Ale też świeżością i zachwytem” – wspominał reżyser po latach. Dziewięć lat później przeniósł na ekran kolejną książkę Roché. W „Dwóch Angielkach i kontynencie” (1971) zmieniły się proporcje: on był jeden, one – dwie.

 

Jerzy Armata