Z obu stron całe to zamieszanie wygląda absurdalnie. Absurdem jest, że Kraków żąda 4 milionów za imprezę, z której sam zrezygnował (do tego chce jeszcze ponad 900 tysięcy, których ministerstwo nie zdążyło przelać, a które wydano z budżetu miasta). Absurdem jest również to, że minister zażądał zwrotu kasy, którą dobrowolnie przekazał. Niejako za karę, bo Kraków głosami części mieszkańców się wycofał.

Resort dofinansowywał projekt w momencie, kiedy większość krakowian popierała igrzyska (tak wynikało z sondaży). Ale nie zrobił nic, aby mieszkańców przekonać, kiedy ci zaczęli wątpić. Zwracał na to uwagę prezydent Majchrowski w momencie ogłaszania decyzji o wycofaniu się z walki o tę imprezę.

Jedyne, co ministerstwo zrobiło, to pozwoliło aby szefową komitetu konkursowego była Jagna Marczułajtis, która na kierowaniu czymś takim wcale nie musi się znać. Nie musi się znać nawet na posłowaniu. Powinna się znać na snowboardzie, za co przez lata wszyscy kibice ją cenili. To właśnie pani przewodnicząca zniechęciła krakowian brakiem PR-owskiego obycia. Wymiana członków komitetu nie uratowała sytuacji.

Tymczasem z Warszawy docierały do nas komunikaty, że całe te igrzyska to tak naprawdę fanaberia samego Krakowa. Że to on wymyślił sobie zorganizowanie tej imprezy. Widać to było nawet po materiałach w dziennikach ogólnopolskich stacji telewizyjnych.

A to chyba powinien być projekt ogólnonarodowy (o tym mówili wyłącznie włodarze miasta). Żądanie zwrotu 4 milionów jest kolejną sugestią, że ministerstwo średnio poczuwało się do odpowiedzialności.

W tej sytuacji nie ma co żałować, że z igrzyskami nie wyszło. Żałować można natomiast, że Kraków w ogóle się w to zaangażował.

 

Maciek Skowronek