Zawsze na początku maja media mają dyżurny temat - pierwsza komunia. Tradycja, która zamieniła się w festiwal prezentów, sukienek jak na ślub, przyjęć w najdroższych restauracjach, wyścig wydatków na pokaz. W niektórych parafiach księża proponują alby, jednakowe dla wszystkich, często trafiają jednak na gwałtowny opór mam, które chcą wystroić córki jak na pokaz mody.
Drukowany jest spis prezentów - jak na ślub. Już nikt nie pamięta, że kiedyś prezentem był złoty medalik lub krzyżyk, zegarek, albo rower. Na taki rower zazwyczaj składała się cała rodzina, bo był to spory wydatek. Ale wówczas nikt nie licytował się prezentami, liczbą gości na komunijnym obiedzie, bo o "komunijnych przyjęciach" nikt nie myślał. Ważniejsza była strona duchowa i rodzinna wydarzenia.
Teraz czytamy głównie o limuzynach wynajętych na uroczystość i o tym kto, kogo i gdzie rozjechał "komunijnym quadem". Wśród tych corocznych doniesień, umknęła historia Julki z Włodawy. Dziewczynka pieniądze, które dostała w dniu komunii, przeznaczyła na lubelskie hospicjum. Okazało się, że to był jej pomysł, poprosiła tylko rodziców, żeby ją do hospicjum zawieźli. Do tego niezwykłego daru serca dołączyła karteczkę...