Zawsze chwaliłam się, że nigdy w życiu  nie miałam grypy, nie wiem co to ból głowy, czy zęba, nigdy nie zażywałam antybiotyków. Aż tu nagle...

Winić za wypadek mogę jedynie własną bezmyślność. Na środku przedpokoju zostawiłam odkurzacz i idąc się umyć przed snem, pogasiłam światła. W związku z tym potknęłam się o rurę, kabel owinął się wokół nogi, wykonałam efektowne salto i zupełnie bezwładnie uderzyłam ramieniem w drzwi. Coś chrupnęło dość odrażająco i w jednej sekundzie zrozumiałam określenie "zobaczyć wszystkie gwiazdy".

Ponieważ nigdy nie złamałam sobie nawet paznokcia / ach, ta pycha/, doszłam do wniosku, że to wybity bark i nie będę w nocy zawracać głowy lekarzom, kiedy pomocy może potrzebować ktoś poważnie chory. Nie mając żadnego doświadczenia z NFZem, następnego dnia grzecznie pojechałam na SOR.

W poczekalni siedziała niewielka grupa osób, ucieszyłam się, że zostanę szybko zdiagnozowana. Faktycznie, po godzinie zostałam wysłana na prześwietlenie, ale - jak się okazało nadzieja jest matką głupich - oczekiwanie miało trwać jeszcze wiele godzin. Wśród oczekujących było kilku "połamańców" - chłopak ze złamanym palcem ręki, pan z niezidentyfikowanym urazem nogi i młody mężczyzna z pęknięciem kości stopy. Ten ostatni, którego przywiozła żona w zaawansowanej ciąży, musiał skakać na jednej nodze, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby dać mu wózek. Żona głośno domagała się dla niego środków przeciwbólowych, bo bardzo cierpiał, ale bez skutku. Ja o leki nie poprosiłam, uważając, że skoro inni jęczą, to pewnie bardziej ich potrzebują. Jak jednak wytłumaczyli bywalcy SORów, należy jęczeć, a najlepiej teatralnie zemdleć, inaczej nikt się nie zainteresuje. Było mi jakoś głupio odstawić monodram, czego później żałowałam.

Cierpiałam więc w milczeniu i z godnością. Godziny mijały. Ponieważ myślałam, że to wybicie barku, a takie nastawia się pod narkozą, od momentu upadku nie jadłam i nie piłam. Na wszelki wypadek. Gdyby ktoś, tuż po zrobieniu rentgena, powiedział mi, że to złamanie, przynajmniej napiłabym się wody, a tak miałam bez jedzenia/ pół biedy, bo tak mnie bolało, że o jedzeniu nie myślałam/ i niestety bez picia być 26 godzin...

Oczekujący zachowywali się różnie. Niektórzy byli wściekli i obrzucali państwową służbę zdrowia najgorszymi inwektywami, inni ze szczegółami opisywali dolegliwości swoje oraz bliższej i dalszej rodziny, część była tajemniczo milcząca. Dość szybko zorientowałam się dlaczego. Nie wyglądali na osoby pilnie potrzebujące pomocy. Jak się okazało, znaleźli sposób na wielomiesięczne oczekiwanie na różne badania. Przyjeżdżają na SOR. bo tam muszą im pomóc i wymyślają nagłe dolegliwości wymagające takich właśnie badań. Mogę się jedynie domyślić, że zostali poinstruowani przez kogoś fachowego w tej materii, lub doktora Google. Po co czekać na tomograf, albo płacić prywatnie, jak można przyjechać na oddział ratunkowy i wymyślić nagły uraz, upadek, uderzenie i tomografię zrobić muszą, bo jak coś się pacjentowi stanie, to odpowiada lekarz, który zaniedbał.

Na SOR przychodzą też osoby, którym nic nie jest. Przez całe życie wynajdują sobie rzekome choroby w czasopismach, książkach i internecie. To prawdziwa zmora dla lekarzy i innych pacjentów. Ludzie klną w kolejce, bo nie wiedzą, że drugimi drzwiami wjeżdżają też ci, przywożeni przez karetki. To oni mają pierwszeństwo, również wtedy, gdy to zasikani i zarzygani pijacy, bo przecież mogli doznać wewnętrznego urazu. Niestety SOR nie wygląda jak ten w Leśnej Górze, czy Szpitalu na peryferiach, lekarze też nie przypominają pełnych empatii serialowych aktorów. Na empatię nie mają siły.

Kiedy wreszcie, po wielogodzinnym oczekiwaniu, mijam magiczne, szklane drzwi, trafiam na leżącą na noszach postać osobnika, wydającego przerażające ryki i dwóch, pochylonych nad nim - zmęczonych do granic możliwości, zrezygnowanych ratowników. Człowiek wpadł do szamba? Cały,włącznie z twarzą, pokryty jest czarną substancją. Kiedy mijam go widzę jednak, że to tatuaże, a ratownicy usiłują go powstrzymać przed wzbiciem się do lotu - po dopalaczach wydaje się mu, że potrafi odfrunąć ku wolności, w stronę słońca.

W gabinecie lekarz macha w moim kierunku zdjęciem rentgenowskim i mówi - złamana rączka, no niezła pani jest, że tyle godzin wytrzymała pani bez środków przeciwbólowych - hahaha. Jakoś dowcip mnie nie bawi. Za moją wieloletnią składkę na NFZ, z której nigdy nie korzystałam, dostaję szmaciany temblak i zalecenie przykładania lodu oraz zgłoszenia się do ortopedy za kilkanaście dni - no chyba, żeby coś się działo / to zapewne asekuracja gdybym miała pretensje/.

Kontaktu z państwową służbą zdrowia mam dość. Idę prywatnie do ortopedy, który łapie się za głowę. Ręka jest złamana w trzech miejscach, powinna być natychmiast zespolona operacyjnie, albo całkowicie unieruchomiona. Na operację się nie zgadzam, zostaję więc opakowana w ortezę, przypominającą kamizelkę kuloodporną i dopiero od tego momentu kości zaczynają się zrastać.

Czy mam pretensje do tego młodego lekarza z SORu? Nie, po takim dyżurze powinien trafić na sesję do psychoterapeuty, żeby nie oszaleć. Ale jedno jest pewne. To nie pacjenci są chorzy w tym kraju, ale służba zdrowia.