Zbyt długo żyję na tym świecie, by mieć przekonanie, graniczące z pewnością, że kłócącym się stronom nie chodzi ani o dobro ludu pracującego /w niedzielę/ miast i wsi, ani dobro tych, którzy pracę zapewne stracą. Te przepychanki mają przyczyny wyłącznie polityczne i ideologiczne.
Prywatnie jest mi najzupełniej obojętne, czy sklepy będą w niedzielę otwarte czy nie, bo pracuję we wszystkie weekendy i zakupów wtedy raczej nie robię. Nie mam też zwyczaju snucia się po galeriach handlowych, bo znam wiele ciekawszych zajęć, a do sklepu idę tylko wtedy, gdy potrzebuję czegoś konkretnego - kupuję to i wychodzę. Tak się jednak złożyło, że w ostatnią niedzielę musiałam pilnie coś kupić, udałam się więc / przekonana w swej naiwności, że na chwilę/ do supermarketu. Z osłupieniem zobaczyłam nieprzebrane tłumy ludzi. Okazało się też, że nie wszystkie kasy były czynne / niedziela :-)/, więc stałam w kolejce jak za głębokiego PRLu.
Obserwowałam tych ludzi i oczywiście duża część z nich to klasyczne, weekendowe "snuje galeryjne", ale słyszałam też o czym w kolejce rozmawiali. Wiele osób pracuje w tygodniu od rana do wieczora i sobota, czy niedziela to dla nich jedyny czas na zrobienie zakupów.
Jestem bardzo ciekawa jak ta cała awantura się zakończy. Nie wierzę za grosz tym, którzy z miną molierowskiego pana Tartuffe przekonują jak bardzo im zależy na dobru kobiet, które niedzielę powinny spędzać z rodziną, lub w kościele. Nie wierzę też tym, którzy z troską pochylają się nad losem tych samych kobiet, które znajdą się na bruku, wyrzucone przez właścicieli sklepów, mających właśnie w niedzielę największy obrót.
Niedawno obejrzałam w telewizji uliczną sondę na temat niedzielnego handlu. Pytany o zdanie na ten temat pan stwierdził, że jest absolutnie za zakazem. Na kolejne pytanie: a co pan robi w niedzielę? - odpowiedział z rozbrajającą szczerością: modlę się, albo piję.
No cóż, takie współczesne ora et labora. Jakie czasy, takie przesłanie...