Hejnał, to jedna z pierwszych rzeczy jakie pamiętam, bo mieszkałam wówczas w połowie drogi między Wawelem a Poczta Główną. Ruch uliczny nie był wtedy taki jak dziś, więc hejnał słyszałam też w dzień. Do tego dochodził pisk tramwaju skręcającego w stronę kościoła Dominikanów i odgłosy Plant, które widziałam z okien. Szelest liści na wietrze, śpiew ptaków, krzyki bawiących się dzieci i szczekanie psów. W nocy stukot pospiesznych kroków spóźnionych przechodniów, jesienią szuranie miotły zmiatającej liście a zimą skrzypienie łopaty odgarniającej śnieg.

Później przeprowadziłam się na Kazimierz, hejnał nadal słyszałam, do tego doszedł stukot pociągu z pobliskich torów. Ten przejeżdżający pociąg nieodmiennie kojarzył mi się z wyjazdem na wakacje, więc nie przeszkadzał, nawet go polubiłam. Inaczej brzmiały dzwony, bo teraz słyszałam je z innych kościołów.

Kolejne mieszkanie było po drugiej stronie Plant, w zwartej zabudowie, więc dźwięki były odgłosami zwykłej, niezbyt ruchliwej ulicy. No i oczywiście hejnał - nocą, gdy cichł gwar miasta, melodia wpadała przez okno.

Teraz mieszkam nadal w centrum i nadal hejnał mnie nie opuścił, ale w miejscu spokojnym, pełnym zieleni, więc wiosną i latem budzi mnie śpiew ptaków. Szum samochodów wpada tylko przez jedno okno, przez pozostałe szum drzew. Rano na balkonie hałasują sikorki, które przylatują na śniadanie do dwóch karmników, a popołudniami śpiewa kos-wariat, któremu pomyliły się pory roku.

Zawsze mogę iść na Rynek, to spacerem kwadrans. Kiedy zamknę oczy, słyszę trzepot gołębich skrzydeł i rozmowy we wszystkich europejskich językach - mogę się pomylić - to krakowski Rynek, czy Plac św, Marka w Wenecji? I wtedy rozlega się srebrzysty dźwięk hejnału. Nie ma mowy o pomyłce. Można otworzyć oczy.