Juliusz Łuciuk, kompozytor, rocznik 1927 zmarł 17 października 2020 roku, w Krakowie, w 171. rocznicę śmierci Chopina. Urodził się pod Częstochową, ale całe swoje dorosłe życie związał z naszym miastem. Mieszkał na osiedlu Kolorowym, był sąsiadem Bogusława Schaeffera.  Uśmiechnięty, pogodny, ciekawy świata i innych – tak go zapamiętam. Wielki smutek i żal. Kompozytor został pochowany na Cmentarzu w Batowicach i jak napisała prof. Regina Chłopicka, wraz z nim „odeszła cała epoka”.

Choć od jego śmierci minęło raptem parę dni już wiem, że Juliusz Łuciuk miał rację. Zwycięży, bo jego muzyka jest fascynująca i kto ją pozna nie będzie mógł jej zapomnieć. Zwłaszcza wiedzą to śpiewacy. Bo dla kompozytora głos ludzki był zawsze jednym z najpiękniejszych instrumentów, a słowo najważniejszym drogowskazem dla jego muzyki. Często w swoich utworach sięgał do poezji m.in. Gałczyńskiego, Przybosia, Twardowskiego czy Wojtyły. I choć Juliusz Łuciuk napisał wiele kompozycji chóralnych,  będących w repertuarach licznych zespołów bardzo niesprawiedliwe byłoby patrzenie na niego jedynie jako na kompozytora chóralnego.

Niesprawiedliwe też byłoby mówienie o nim, że jest kompozytorem muzyki religijnej. Owszem przez ostatnie 30 lat tematy religijne były dla niego ważne, ale napisał też wiele innych utworów. Jego spis twórczości – liczący dobrze ponad sto kompozycji – zawiera duże formy: oratoria, balety, opery, kantaty, muzykę instrumentalną, ale także i filmową. Pisał również dla Pantomimy Henryka Tomaszewskiego we Wrocławiu. Jego utwory zdobywały liczne nagrody na konkursach kompozytorskich. Nigdy się tym nie chwalił, ale warto wiedzieć, że zdobył ponad 20 nagród i wyróżnień krajowych i zagranicznych. Choćby jego „Portrety liryczne” nagrodzone zostały Grand Prix na konkursie w Monaco w 1974 roku.

Juliusz Łuciuk był twórcą, który wymykał się klasyfikacji. Przeszedł długą drogę kompozytorską: od neoklasycyzmu, przez dodekafonię i sonorystykę. Zachłysnął się awangardą, ale porzucił ją, bo jak mówił był kompozytorem poszukującym. Przez ostatnie trzydzieści twierdził, że udało mu się osiągnąć syntezę stylu, kształtując swój język kompozytorski w oparciu o tradycję. I rzeczywiście charakterystycznym wyznacznikiem  jego stylu stała się nowoczesna kolorystyka, tradycyjna melodyka i tematy religijne. Na pytanie jakim twórcą się czuje Juliusz Łuciuk odpowiadał: „Jestem kompozytorem poważnym, niosącym radość ludziom. Moim zadaniem jest opisywanie człowieka i służenie Bogu.”

Rozmowy z Juliuszem Łuciukiem były fascynujące. Siedząc u niego w mieszkaniu, w dużym pokoju, obok fortepianu marki Foerster, patrząc na jego portret wiszący na ścianie pędzla Izabeli Delekty-Wicińskiej, przedstawiający go grającego na fortepianie preparowanym, można się było dowiedzieć wiele o muzyce. A jego sposób patrzenia na świat był niezwykły,  podobnie jak jego opowieści o muzyce. Dla mnie miał on coś w sobie z filozofa muzyki. Jego język, którym opisywał muzyki pełen był niespotykanych na co dzień zestawień słów. Np. odejście od awangardy tłumaczył: „Nastąpił dosyt. Postanowiłem eksperymentować, ale poprzez zwrócenie się do tradycji. Awangardę wykorzystałem, podsumowałem i poprzestałem”.

Odpowiadając na pytanie, czy czuje się kompozytorem narodowym mówił: „Jak najbardziej. Ale niestety kompozytorem niedocenionym. Mam poczucie swojej wartości. Nie mówię, że jestem genialny, ale coś wniosłem do muzyki polskiej. Odtrącano mnie, zbywano. A ja byłem i jestem nowatorem. Łuciuk niby się cofa, ale ciągle jednak coś nowego tworzy”.

Mówił o sobie per Łuciuk. Pamiętam jeden z jego pierwszych telefonów do mnie. Usłyszałam w słuchawce: „Tu mówi Łuciuk, kompozytor Łuciuk. Zna pani muzykę  Łuciuka? Nie? No cóż rzadko jest wykonywana. Ale spotkajmy się to opowiem pani o Łuciuku i o jego muzyce”.

Pochodził z muzycznej rodziny. Jego ojciec był organistą, absolwentem słynnej Szkoły Organowej Ludwika Wawrzynowicza i pracował jako organista na Jasnej Górze. Był utalentowany, słynął z improwizacji na organach, ale  też był taperem, czyli grywał na pianinie w kinie, do niemych filmów. W domu Łuciuków wszyscy uczyli się muzyki, choć największe nadzieje pokładano w najmłodszym z trójki rodzeństwa – Juliuszu. Miał być podobnie jak ojciec organistą. Już jako ośmiolatek zastępował ojca w kościelnych obowiązkach, grał do mszy lub akompaniował mu gdy ten dyrygował chórem.

Po wojnie w latach 40.  Juliusz Łuciuk rozpoczął studia w Akademii Muzycznej w Krakowie . Najpierw uczył się gry na fortepianie u słynnego prof. Hoffmana, a później odbył  studia kompozytorskie u profesora Wiechowicza. Po drodze jeszcze ukończył wydział teorii, a także Muzykologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. A potem był Paryż i półroczne studia u Nadii Boulanger. To dzięki niej przekonał się, że muzyka jest posłannictwem. Po powrocie do Polski komponował, w czym wspierała go słynna Nadia przysyłając mu z zagranicy towar deficytowy w naszym kraju, a niezbędny dla kompozytora: papier nutowy i ołówki.

Miał wiele szczęścia w życiu. Nigdy nie pracował na etacie. Zawsze był wolnym twórcą i bardzo sobie tę wolność cenił. Mógł działać w taki sposób dzięki żonie, która przez całe życie była nauczycielką muzyki i dyrektorem średniej szkoły muzycznej. To dzięki niej miał zagwarantowaną codzienność i mógł uciekać w swój świat muzyki. Był niezwykle dumny ze swoich córek, które też wybrały muzyczne zawodowe życie. Zawsze wierny swoim ideałom, dowcipny, uśmiechnięty serdeczny, skromny;  pycha była mu całkowicie obca.

Odszedł w 94. roku życia ale pozostawił muzykę, która nie pozwoli o nim zapomnieć. Będziemy pamiętali!