Swoimi interpretacjami zniewalał publiczność. Uwielbiali go słuchacze nie tylko w Polsce, ale na całym świecie: od Ameryki po Azję. Był bardzo popularny w Japonii. Tamtejsi melomanii z nabożeństwem wymawiali jego nazwisko literując wolno i z szacunkiem: „Janu Kurentsu”. Jako dyrygent objechał cały świat. Był m.in. w Europie, obu Amerykach, Chinach, Japonii, Australii i Nowej Zelandii. Nigdy nie liczył tych podróży, koncertów, programów. Ale zawsze mówił, że miał szczęście do bardzo ciekawej pracy z różnymi orkiestrami.

 

Pierwszy koncert Jan Krenz poprowadził w Łodzi, w styczniu 1946 roku. Ale już na drugi koncert został zaproszony do Filharmonii Krakowskiej, gdzie wystąpił w ramach cyklu młode talenty, a jego solistką była Regina Smendzianka. To nie był jedyny związek Jana Krenza z Krakowem. Wiele lat później w 2005 roku – choć już wówczas od 20 lat nie kierował na stałe zespołami – przyjął zaproszenie i przez trzy lata był dyrektorem artystycznym i I dyrygentem Filharmonii Krakowskiej.

 

Nie przeprowadził się do Krakowa, dojeżdżał z Warszawy, ale sprawił, że Filharmonia Krakowska nabrała innego wymiaru, a wiele koncertów pod jego batutą trudno do dziś zapomnieć, bo też muzycy pod jego kierunkiem grali doskonale.

To właśnie w Krakowie Jan Krenz świętował jubileusz 80-lecia i 60-lecia pracy artystycznej. To tu także w krakowskim Magistracie, wraz z grupą krakowskich twórców trzymał złotą Glorię Artis. Byłam wśród tej grupy wyróżnionych i wielkie wrażenie zrobił na mnie, gdy dziękując w imieniu nas wszystkich ad hoc wygłosił krótkie przemówienie mówiące o wartości sztuki i kultury. Była to jedno z piękniejszych wystąpień jakie słyszałam.

 

Na jubileusz 90. urodzin, które urządziła swojemu dyrektorowi Filharmonia Krakowska już nie przyjechał, bo zmagał się z przeziębieniem. Ale – choć bez jubilata – uroczystość się odbyła.

 

Jan Krenz  zawsze powtarzał, że „jest człowiekiem, który wierzy w los”. Uwierzył w przeznaczenie podczas dramatycznego zdarzenia w czasie Powstania Warszawskiego. Rzecz się działa w Śródmieściu Warszawy, we wrześniu w 1944 roku. Był nalot. Wspominał: „Pamiętam, jak moja matka z siostrą biegły do piwnicy i wołały Jasiu, choć z nami tam jest najbezpieczniej”. Ja jednak zdecydowałem się zostać w kuchni z ojcem. O godz. 11.20 bomba uderzyła w nasz dom. Wszyscy, którzy byli w piwnicy zginęli. Myśmy z ojcem przeżyli. I jak tu nie wierzyć w los?"

 

Jan Krenz był niezwykłym dyrygentem, jednym z najzdolniejszych artystów, należący do wspaniałego pokolenia dyrygentów starej daty. Żywiołowy w dyrygowaniu, na co dzień był dość powściągliwy w emocjach, nawet czasem wycofany. Niektórzy mogli uważać go za niedostępnego, zamkniętego, ale po bliższym poznaniu okazywał się człowiekiem niezwykle ciepłym, serdecznym.

 

Miał w sobie zakorzeniony wielki szacunek do pracy. Pochodził z Włocławka, z rodziny ewangelików i pewnie dlatego miał w sobie umiar. Miał czas na pracę i czas na odpoczynek. Był zawsze konsekwentny i znakomicie zorganizowany. Podzielił swój rok na dwie części: na pracę dyrygencką i kompozytorską. Jesień i zimę spędzał w Warszawie, ruszając z tego miasta w trasy dyrygenckie, zaś wiosnę i lato spędzał na Mazurach, w swoim domu, nad jeziorem Śniadrwy, w domu który powstał z przerobionej gorzelni. Żył tam w zgodzie z naturą, doglądając całej posiadłości, jeżdżąc na traktorze i kosząc trawę, wędząc ryby, czy naprawiając przystań, ale przede wszystkim komponując. Bardzo przestrzegał tego podziału i zazwyczaj w lecie odmawiał wszelkich koncertów.

 

Jan Krenz podobnie jak wielu innych wybitnych dyrygentów, choćby takich jak Stanisław Skrowaczewski czy Jerzy Maksymiuk walczył o czas do komponowania. Zazwyczaj komponował nieregularnie, potrafił nawet przez kilka lat milczeć, zwłaszcza, gdy porywała go kariera dyrygencka, ale zawsze do kompozycji wracał. Warto przypomnieć, że wraz z kompozytorami Kazimierzem Serockim i Tadeuszem Bairdem był twórcą słynnej Grupy ’49, która była sprzeciwem kompozytorów wobec estetyki narzucanej przez władze socrealistyczne.

 

Jeśli zajrzymy do spisu twórczości przekonamy się, że Jan Krenz jest autorem kilkudziesięciu utworów kameralnych i symfonicznych. Są to takie kompozycje jak m.in.: Missa breve, Musica da camera, Epitaphion, Sinfonietta per fiati czy symfonie (szkoda, że ta muzyka jest prawie  nieznana). Jest również autorem muzyki teatralnej i filmowej, do takich obrazów jak m.in.: „Kanał” Andrzeja Wajdy czy „Eroica” i „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka.

 

Jan Krenz bardzo cenił polską muzykę współczesną i często ją wykonywał, nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Kompozytorzy współcześni wiele mu zawdzięczają. Poprowadził prawykonania m.in. Muzyki żałobnej Lutosławskiego, III Symfonii Bairda, V Symfonii Palestra, I Symfonii „1959” Góreckiego, Sinfonietty Serockiego, Preludiów Szabelskiego. Wykonywał Kilara i Pendereckiego, w tym m.in. poprowadził prawykonanie „Pasji według św. Łukasza” w marcu 1966 roku w Münster. Ale słuchaczom przybliżał też dzieła klasyki XX wieku. Gdy był dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej, przewietrzył tę instytucję, pokazał piękno muzyki najnowszej. I zrobił to tak doskonale, że muzyka nowa dla wielu okazała się odkryciem.

 

Ogromny smutek i żal. Odszedł Jan Krenz, ale pozostała muzyka, i ta skomponowana i ta zarejestrowana. Mamy co wspominać i mamy czego słuchać. Będziemy pamiętali Jana Krenza, ostatniego co tak orkiestry prowadził.