Był nazywany niedościgłym mistrzem batuty. Przy jego nazwisku pojawiały się zawsze przymiotniki: wielki, wybitny, doskonały, niezrównany, fantastyczny. Ceniony był przede wszystkim za idealne proporcje prezentowanych dzieł, właściwe tempa i fantastyczne pianissima. Muzycy orkiestrowi uwielbiali z nim pracować. Szanowali go za mądrość, takt i kulturę. Stanisław Skrowaczewski to ostatni z dyrygentów, co tak umiał orkiestry prowadzić. Wraz z jego odejściem skończyła się pewna epoka w muzyce.

Był wielkim interpretatorem m.in. Mozarta, Beethovena, Schumana, Prokofiewa a także muzyki najnowszej, w tym Krzysztofa Pendereckiego. Ale przede wszystkim Antona Brucknera. Za interpretację symfonii tego twórcy, Towarzystwo Mahlerowsko-Brucknerowskie uhonorowało go Złotym Medalem. O fascynacji Brucknerem mówił: „Byłem dzieckiem. Szedłem ulicą, kiedy nagle z otwartego okna usłyszałem dźwięki. Nie miałem pojęcia, co to jest za piękny utwór. Stałem pod oknem i słuchałem. Po powrocie do domu nie mogłem zapomnieć tej muzyki. Po kilku dniach okazało się, że było to Adagio z VII Symfonii Brucknera.”

Do Krakowa zawsze miał sentyment i zawsze wracał tu z wielkim wzruszeniem. Choć urodzony we Lwowie, gdzie zdobywał wiedzę w tamtejszym konserwatorium, gdzie w wieku kilkunastu lat rozpoczynał swoją karierę pianistyczną występując z orkiestrami i gdzie w czasie wojny studiował na tajnych kompletach filozofię u Romana Ingardena, po wojnie trafił do Krakowa. To tu, jak mawiał wszystko się zaczęło. Tu w Krakowie rozpoczął prace w tutejszej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej jako asystent w klasie kompozycji Waleriana Bierdiajewa, wreszcie tu w Filharmonii Krakowskiej przez kilka sezonów, w latach 50. był dyrygentem.

To właśnie z Krakowa wyjechał na konkurs dyrygencki do Rzymu i zdobył najwyższą nagrodę co otworzyło mu drzwi do światowej kariery. Jednak im więcej miał zaproszeń na zagraniczne koncerty, tym trudniej było mu wyjechać z Polski. Nie dostawał paszportu, a jego zagraniczne zobowiązania koncertowe ciągle stały pod znakiem zapytania. W końcu, gdy po interwencji przedstawicieli Związku Kompozytorów Polskich dostał wraz z żoną paszport, spakował się w trzy godziny i z jedną walizką wyjechał na zawsze z kraju.  Miał szczęście bo pokochał Amerykę a Ameryka pokochała jego. Jednak informacje o nim nie były rozpowszechniane w Polsce. Dla swojej ojczyzny na długie lata przestał istnieć. Wiele lat później, w 2014 roku został uhonorowany Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Ojczyzna go doceniła.

Gdy ponad 20 lat temu przyjechał po przerwie do Krakowa, szłam na wywiad z nim z „duszą na ramieniu”.  Bałam się tej rozmowy, bo mało o nim wiedziałam. Skromna nota biograficzna z encyklopedii muzycznej, czy wspomnienia paru osób znających go z lat 50. - to nie było zbyt wiele. Wiedziałam, że sława dyrygencka, że Ameryka, że nagrody. Ale już po paru minutach rozmowy, byłam pewna, że mam do czynienia z niezwykłą osobowością, charyzmatycznym artystą, a jednocześnie bardzo skromnym, miłym i serdecznym. W ten sposób rozpoczęła się nasza znajomość, której efektem były liczne teksty, wywiady i ten wywiad największy, wywiad-rzeka opublikowany w książce „Byłem w niebie” przez PWM.

Szybko przekonałam się, że Stanisław Skrowaczewski należy on do tych artystów, którym muzyka wyznacza rytm życia. Co tydzień inne miasto na świecie, co tydzień inna orkiestra. Miał ogromne poczucie humoru. Potrafił dzwonić z krańca świata, by opowiedzieć jaki ma widok z hotelowego okna. Przysyłał kartki i ciągle się pytał „co u ciebie słychać”. Był ciekawy świata i innych a przy tym zarażał optymizmem. Wielki miłośnik wspinaczki górskiej, świetny narciarz, choć czasem w kontraktach z orkiestrami miał zapisane, że nie wolno mu jeździć na nartach. Jadał mało i lekko, bardzo cenił dobre czerwone wino, oliwę w najlepszym gatunku i nie znosił octu. Uprawiał gimnastykę, biegał, nawet po korytarzach hotelowych i po schodach. Robił wszystko by mieć siłę dla muzyki. I siłę zachował na długo. Prowadził orkiestry, do końca, do listopada zeszłego roku, kiedy to pierwszy wylew uniemożliwił mu pracę. Przeszedł rehabilitację i wydawało się, że pokona chorobę. Ale przyszedł kolejny wylew…

Stanisław Skrowaczewski jest mniej znany, zwłaszcza w Polsce, jako kompozytor. A szkoda. Napisał kilkadziesiąt utworów symfonicznych i kameralnych, pisał także muzykę do filmów. Był jednak dla siebie kompozytora bardzo surowy. W jednym z ostatnich wywiadów jakich mi udzielił mówił: „Gdy komponuję, mój kosz na śmieci jest zawsze pełny. Surowo siebie oceniam, ale innych też. Uważam, że wielu twórców - nazwisk oczywiście nie podam - powinno wrzucać swoje kompozycje do kosza. Gdyby większość to robiła, muzyka byłaby wolna od kompozytorskich bubli, a świat byłby piękniejszy.”

Stanisław Skrowaczewski odszedł, ale pozostała muzyka, setki nagrań. Dzięki niej będziemy o nim pamiętać. Zawsze.