Tak było w poniedziałek, 25 czerwca, w sali Filharmonii Krakowskiej podczas finału 4. edycji Sinfonietta Festival. Wieczór zatytułowany „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”, był pojedynkiem dwóch orkiestr: Sinfonii Varsovii i Sinfonietty Cracovii; zespołów bardzo podobnych do siebie. Choć warszawska orkiestra ma dłuższą tradycję i więcej osiągnięć na swoim koncie, to jednak obydwa zespoły zaliczane są do najlepszych w Polsce, obydwa są miejskimi instytucjami i obydwa nie mają swojej sali koncertowej. Ale Sinfonia Varsovia jest tu w lepszej sytuacji, bo na warszawskim Grochowie powstaje już jej sala, która ma być gotowa w 2024 roku.

Sinfonia Varsovia wystąpiła pod batutą  maestro Jerzego Maksymiuka,  twórcy słynnej na całym świecie Polskiej Orkiestry Kameralnej, z której powstała obecna Sinfonia Varsovia. Krakowski zespół natomiast poprowadził jego szef Jurek Dybał. Obaj panowie dali się też poznać w rolach instrumentalistów: Jerzy Maksymiuk grał na fortepianie, zaś Jurek Dybał na kontrabasie. Ponadto koncertmistrz Sinfonii Varsovii Jakub Haufa, wystąpił także jako solista.

Wieczór prowadził znany skrzypek Grupy MoCarta Filip Jaślar. Nawiązując do właśnie odbywających się  mistrzostw świata w piłce nożnej, mówiąc o muzyce i orkiestrach używał terminów znanych z transmisji różnych zawodów sportowych, ustawił siebie w roli sędziego, który później wydaje werdykt, niczym sędzia na ringu bokserskim. Nie brakowało kolorowych świateł, które wypełniały wnętrze Filharmonii, świetlnego napisu na ścianie nazwy festiwalu, pięknie wydanych programów ułożonych przy miejscach dla słuchaczy. Na estradzie, pomiędzy utworami odbyły się mini rozmowy z artystami, przeprowadzona była też akcja sadzenia (w wiadrach) dębów dwóch orkiestr.

W sumie wieczór miał bardzo przyjemną atmosferę. Prowadzona przez Filipa Jaślara od utworu do utworu publiczność co chwilę wybuchała śmiechem.  Jednak w przerwie w kuluarach spotkałam znanego w środowisku melomana, który był rozczarowany sposobem prowadzenia wieczoru. Zdziwiło mnie to, bo uważam, że takim koncertem, muzyka najnowsza, bo też program najeżony był dziełami twórców naszych czasów, może zachwycić nieprzekonanych. I o to chodzi. Poza tym wyznaję zasadę, że sztuka nie musi być cierpieniem. I jeżeli nawet uśmiechnę się przy zapowiedzi „Muzyki żałobnej” Witolda Lutosławskiego (prowadzący użył porównania do klęski naszej reprezentacji w piłce nożnej), to nie odbierze to mistrzostwa kompozytorowi, który poświęcił ten utwór pamięci Beli Bartoka.

Magnesem, który przyciągnął mnie na ten koncert był program. Bardzo interesujący. Wykonane zostały, oprócz „Muzyki żałobnej” Lutosławskiego,  „Trzy utwory w dawnym stylu”  Henryka Mikołaja Góreckiego, a także trzy kompozycje obchodzącego w tym roku 85. urodziny Krzysztofa Pendereckiego: „Duo concertante na skrzypce i kontrabas”, ten sam utwór, który nie tak dawno temu zaprezentowała w Krakowie Anne Sophe Mutter (zresztą skomponowany na jej zamówienie); Agnus Dei z „Polskiego Requiem”, poświęcone pamięci kardynała Stefana Wyszyńskiego , z utworu którego historia sięga roku 1980 i nie wiadomo czy jest zamknięta, bo kompozytor dopisuje kolejne części dedykując je ważnym postaciom w historii Polski; oraz „Emanacje” z lat 50., przeznaczone na dwie orkiestry, których strój różni się o pół tonu, co daje wrażenie drgania dźwięków. Ponadto zabrzmiały jeszcze: „Gran Duo Concertante” na skrzypce i kontrabas oraz orkiestrę smyczkową Giovanniego Bottesiniego (świetny Jurek Dybał na kontrabasie); „Koncert na dwie orkiestry” zmarłego w 1959 roku Bohuslava Martinů, którego życie nadaje się na scenariusz filmowy, kompozytora, który mawiał o swojej twórczości: „Nie czynię żadnych cudów, jestem tylko dokładny”;  oraz „Polonez balowy” Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego,  księdza i muzyka związanego z katedrą na Wawelu, zwanego tez polskim Haendlem.

Ale perełką w tym programie był Polonez D-dur Jerzego Maksymiuka, utwór doskonały, pokazujący mistrzostwo w komponowaniu. Warto zwrócić uwagę, że Jerzy Maksymiuk, który zrobił światową karierę jako dyrygent jest też kompozytorem. I to jakim! Pisze muzykę symfoniczną, kameralną, baletową, pieśni, muzykę filmową (m.in. „Sanatorium pod klepsydrą”). Jego ostatnie utwory to „Vivaldi w Bostonie” na orkiestrę smyczkową i kwartet smyczkowy , „Liście gdzieniegdzie spadające” na orkiestrę kameralną z fortepianem, czy muzyka napisana do niemego filmu „Mania” z Polą Negri. Aż chciałoby się więcej posłuchać. Żal, że kompozycje tego twórcy tak rzadko są wykonywane.

Jak nie trudno się domyśleć werdykt pojedynku orkiestr brzmiał: remis. A tak naprawdę zwyciężyła muzyka. Ciekawa, piekna i świetnie wykonana z ogromnymi emocjami, z czymś co można nazwać teatrem ruchu. Ale tak już jest, że aby przekonać słuchaczy potrzeba być samemu w pełni zaangażowanym. Muzycy obydwu orkiestr i panowie dyrygenci mieli w sobie tyle emocji, że widzom nie pozostało nic innego jak zakończyć koncert owacją na stojąco i prośbą o bis, co zresztą zostało spełnione.

Był to bardzo ciekawy wieczór. Warto było się wybrać!