Już straciłam nadzieję, że w Operze Krakowskiej zobaczę kiedykolwiek „Giselle”, „Jezioro Łabędzie”, „Romeo i Julię” i wiele innych baletów, które są podstawą naszej kultury i bez ich znajomości trudno mówić o przeciętnym wykształceniu. A przecież tak niewiele trzeba aby przynajmniej dwie premiery baletowe w sezonie odbywały się w Operze Krakowskiej. Dwie premiery! Ale nie do taśmy tylko do muzyki wykonywanej na żywo. Tak niewiele trzeba, aby balet miał swe stałe miejsce w repertuarze. Aby przedstawienie klasyki baletowej pokazywane było przynajmniej raz w tygodniu. Wydaje się, że nic prostszego: są przecież tancerze, jest orkiestra, jest budynek Opery z dużą sceną, są też sale prób. A jednak nic z tego i to od lat. Dlaczego?

I tu znów wracam do polityki repertuarowej Opery Krakowskiej. Nie jestem wstanie zrozumieć, dlaczego Opera organizuje koncerty, zamiast zając się wystawianiem spektakli operowych i baletowych. Dlaczego instytucja utrzymywana z podatków mieszkańców Małopolski zmusza miłośników baletu z tego regionu, by jeździli na spektakle baletowe do Warszawy, Wrocławia czy Poznania. Dlaczego zamiast wydawania pieniędzy na jednorazowe koncerty, z których splendor mają głównie organizatorzy, Opera nie przeznaczy ich na spektakle baletowe, regularne, na scenie, a nie na plenerowych estradach, powtarzane tydzień po tygodniu, aby większa publiczność mogła je obejrzeć. Dlaczego? Wierzcie mi Państwo, że nie mam odpowiedzi na te pytania.

O tym wszystkim myślałam, gdy siedziałam na widowni, która ustawiona została na dziedzińcu Arkadowym na Wawelu, podczas wieczoru „Grand pas…!” będącego galą baletową, który odbył się pod koniec czerwca,  w ramach 22. Letniego Festiwalu Opery Krakowskiej.  Gala „Grand pas…!” to już tradycja tego festiwalu, a dla mnie zawsze najciekawszy wieczór tej imprezy.  Według założeń jest to prezentacja wielu zespołów nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. Choć słowo zespołów użyłam tu bardzo na wyrost. Bo na ogół są to soliści, duety lub tercety, zaś zespołem są jedynie gospodarze.

I tak też było w tym roku. Oprócz tancerzy Opery Krakowskiej na scenie wystąpili przedstawiciele Teatru Wielkiego w Poznaniu, Opery Wrocławskiej, Compagnie Choreographique  Francois  Mauduit, włoskiego Teatro di San Carlo i Teatru Maryjskiego w Sankt Petersburgu.  Muzyka była (prezentowana z taśmy) różnorodna: trzy razy zabrzmiał Chopin, ale także m.in. Prokofiew, Chaczaturian, Schubert, Delibes, czy jedna z najpiękniejszych arii z opery „Samson i Dalila” Camila Saint-Saensa („Moje serce otwiera się na twój głos”).

Balet Opery Krakowskiej, jako zespół,  zaprezentował bardzo ciekawą choreografię Zofii Rudnickiej „Zaproszenie do tańca” do muzyki Fryderyka Chopina (Walc Es-dur). Trzy przenikające się grupy, a w każdej po troje tancerzy tworzyło dobre połączenie z muzyką, zwłaszcza, że Chopin nie jest łatwy do tańca, jego rubata wymagają wyczucia pulsu, który nie jest przecież idealnie równy.

Najbardziej podobali mi się jednak tancerze z Wrocławia: Natasuki Katayama i Łukasz Ożga. Ona miała w sobie tyle lekkości, zwiewności i uroku a on był tak fantastycznym partnerem, który dawał oparcie i pewność w najtrudniejszych figurach. Ta para wystąpiła dwa razy:  prezentując Adagio z III aktu „Spartakusa” Chaczaturiana (choreografia Yuria Grigorovicha) oraz we fragmencie z „Wieczoru polskiego: Chopin/ Kilar” w choreografii Emila Wesołowskiego. Zwłaszcza ten drugi występ bardzo mnie zachwycił. Piękny taniec, bardzo dobrze wykonany, w którym było to coś, niezwykła emocja wywołująca dreszcz. Kiedy moim spostrzeżeniem podzieliłam się z panią siedząca obok mnie, ta dumnie powiedziała, że jest mamą tego tancerza. Gratuluję syna.

Bardzo podobał mi się także męski duet z Teatru Maryjskiego: Igor Kolb i Aleksandr Sergeev, zwłaszcza w tangu (choreografia Alexander Blok), które miało posmak zakazanej miłości. Taniec ten przypomniał początki tanga w Buenos Aires, gdzie emigranci wieczorami tańczyli w knajpkach. A że nie było kobiet, to mężczyźni tańczyli sami ze sobą.

Tego wieczoru wiał zimny wiatr. Płachty na rusztowaniach, bo Wawel jest w tej chwili w remoncie (górna kondygnacja) grały na wietrze. Organizatorzy pozbawili wieczór przerwy, bo obawiali się, zresztą słusznie, deszczu. I też w połowie spektaklu zaczęło padać. Obsługa rozdała publiczności peleryny, ale zanim wszyscy się w nie ubrali, zrobił się hałas i rwetes na widowni i część występu przepadła w nieuwadze. Z niepokojem patrzyłam na rozebranych tancerzy i na scenę, na której przyszło im tańczyć.

A sala Opery Krakowskiej stała tego wieczoru pusta.

Kiedy zmarznięta wracałam z Wawelu myślałam o artystach. O tym najtrudniejszym artystycznym zawodzie i o szacunku, którym należy obdarzać tancerzy. O tym nie powinna zapominać Opera Krakowska, która ma warunki by mógł działać balet klasyczny; która ma warunki by zapewnić tancerzom możliwość występu w wielkich spektaklach baletowych; ma warunki by regularnie prezentować publiczności najpiękniejsze dzieła, wyznaczające historię baletu. I wreszcie ma warunki, by artyści tancerze mogli poczuć się zawodowo spełnieni. Ma warunki, ale tego nie robi. Dlaczego?

Wszystkim uczestnikom gali gratuluję występu.