„Kandyd” Bernsteina, to dzieło pod względem gatunku muzycznego dość kontrowersyjne. Choć kompozytor traktował je raczej jak operetkę bo przecież pisał w hołdzie „staremu kontynentowi, to jednak od lat teoretycy muzyki spierają się czy jest to musical czy operetka.  Według mnie ten spór nie jest aż tak istotny.  Najważniejsze jest to, że powstał świetny materiał muzyczny, w tym znakomita uwertura, która nawiązuje mistrzostwem do Prokofiewa czy Szostakowicza i sprawia, że utwór ten jest ciągle szalenie atrakcyjny w odbiorze. No, oczywiście jeśli zostanie dobrze wykonany, ale o tym za chwilę. Zresztą tak na marginesie, warto pamiętać, że  ta uwertura stała się najczęściej wykonywanym utworem koncertowym Bernsteina.

Ci którzy znają konwencje operowe i operetkowe, docenią zapewne jak wspaniałym pastiszem tych gatunków jest dzieło Bernsteina, ile w tej muzyce jest humoru, groteski i jak bardzo kompozytor bawił się formami pisząc ten utwór. Tutaj znaleźć można arie, chorał gregoriański, tanga, walce, niemal wszystko, co możemy sobie wyobrazić. Muzyka jest świetna, a wytrawne ucho wyłowi wiele Bernsteinowskich autocytatów. Bo wszak utwór powstał w latach 50., to jednak kompozytor przez ponad 30 lat dzieło zmieniał, skracał redagował i dopisywał. Ostateczna wersja, bardzo przerobiona, powstała pod koniec lat 80.

Fabuła „Kandyda” Bernsteina oparta została na słynnej i skandalizującej w czasach oświecenia powiastce filozoficznej Woltera „Kandyd, czyli optymizm”. To  typowa opowieść szkatułkowa, historia łotrzykowska, w której poprzez podróże tytułowego bohatera w różne zakątki świata, Wolter rozprawia się z Leibnitzowskim twierdzeniem, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. Ponadto Wolter pokazuje też mityczny kraj szczęśliwości – Eldorado, nie tylko nie skażony działalnością człowieka ale przede wszystkim z wysoko rozwiniętą nauką, zwłaszcza w zakresie nauk ścisłych.

Inscenizacja Michała Znanieckiego, która powstała w Operze Krakowskiej jest atrakcyjna. Reżyser ten, jeden z ciekawszych w dzisiejszych czasach, nie pierwszy raz sięgnął po „Kandyda” Bernsteina. Miał więc już pewnie wiele spraw przemyślanych i miał doświadczenie, co się sprawdzi w teatrze, a czego powinien unikać. Pomysł, aby utwór rozgrywał się w bibliotece (scenografia Luigi Scoglio), jest bardzo ciekawy, daje też wiele możliwości by przenosić akcję w różne miejsca świata. Ale niestety przedzielenie sceny wielkim regałem bibliotecznym zabiera głębię sceny i sprawia, że w wydzielonej przestrzeni panuje tłok, a drugi plan jest dość rzadko wykorzystywany.

Ponadto zamiana tej biblioteki w finale na supermarket, budzi we mnie pewne wątpliwości. Reżyser zagadkowe zakończenie „Kandyda” Woltera rozumie jako porzucenie marzeń i wybranie stabilizacji. Podejrzewam, że każdy z nas inaczej interpretuje finałowe słowa Kandyda, że „należy uprawiać nasz ogródek”. Dla mnie te słowa znaczą, aby robić to, co do mnie należy, skupić się na tym, na co mogę mieć wpływ i działać.

A teraz muzyka. Kierownictwo muzyczne nad spektaklem objął Sławomir Chrzanowski, dyrygent, który jak zwierzał się w wywiadzie w programie, muzykę amerykańską czuje, rozumie i lubi, niezwykły showman i bardzo dynamiczny dyrygent, którego w akcji słyszałam nie raz.  Ale wykonanie uwertury było już dla mnie sporym rozczarowaniem. Uwertura – będąca perełką orkiestralną, bardzo dynamiczną i pełną fantastycznych tematów  –    brzmiała ospale i niepewnie. Muzycznie nie przypadł mi do gustu też chór, który śpiewał za ciężko, jak na lekkie Bernsteinowskie „klimaty”.

Prawdę mówiąc, to przedstawienie „zrobiły” dwie panie: Małgorzata Walewska w roli Starej Damy i Katarzyna Oleś-Blacha, jako Kunegunda.  Obie obdarzone niezwykłym humorem i obie bawiące się rolą. Małgorzata Walewska udowodniła na scenie swoje mistrzostwo, do tego jeszcze fantastycznie zaprezentowała się w partiach mówionych. Jej monolog po pierwszym akcie był niezwykły, pełny energii, zaskakujący dla fanów tej wielkiej śpiewaczki. Była doskonała aktorsko, bo to, że świetnie śpiewa wszyscy już wiedzą od dawna. Oczywiście czekałam na najsłynniejszą arię z tego utworu, czyli arię Kunegundy „Glitter and be gay” i się nie rozczarowałam. Katarzynę Oleś-Blachę słyszałam w tej popisowej arii wielokrotnie, ale tutaj na scenie podczas tego przedstawienia była świetna, także w niskich rejestrach. Mordercza dla śpiewaczki, ale niezwykle efektowna aria została przyjęta przez publiczność owacyjnie.

W tytułowej roli wystąpił Voytek Soko Sokolnicki, który był bardzo dobry, także aktorsko; wpadł mi w oko też Hubert Zapiór, który wcielił się udanie w postać Maksymiliana. Brawa należą się także Mariuszowi Godlewskiemu (Pangloss). Generalnie wokalnie było dobrze, choć  żal, że śpiewacy wykonywali utwory z mikroportami. Nie wiem czy było to potrzebne, ale teraz panuje w teatrach taka moda, także w teatrach dramatycznych. Szkoda.

Ciekawe kostiumy – twórcze przetworzenia tradycji ze współczesnością  – autorstwa Michała Znanieckiego a także ruch sceniczny Jarosława Stańka dopełniły całości. Przy czym trzeba dodać, że balet ma w tym utworze wiele do roboty, bo Bernstein napisał przecież w „Kandydzie” sporo różnych tańców. Roztańczony został też chór, co było dobrym pomysłem i sprawdzało się w wielu scenach.

I jeszcze jedno. W spektaklu pojawia się postać Woltera, narratora, który częściowo czyta fragmenty wprowadzając w akcję, ale jednocześnie opatrując kolejne sceny swoim autorskim komentarzem. W roli Woltera zostały obsadzone trzy osoby: Krzysztof Piasecki, Sławomir Mokrzycki i Bronisław Maj.  Trafiłam na Krzysztofa Piaseckiego. I niestety: kabaretowa wizja świata narratora stanowiła dość duży dysonans do całości, inteligentnej, zabawnej, lekkiej. A swoją drogą ciekawe jak poradzili sobie z tym zadaniem pozostali. Czekam zwłaszcza na Bronisława Maja, który podobno pojawi się w przedstawieniach  w styczniu.

Ogólnie: ciekawa inscenizacja i muzyka warta grzechu. Trzeba się wybrać!