Za weekendowe dni mam wolne w tygodniu, kiedyś - gdy nie przestrzegano tak skrupulatnie kodeksu pracy - pracowałam po prostu 7 dni w tygodniu. Taka praca. Jak się komuś nie podoba może iść na kasę w Biedronce.

Dziś, korzystając z przerwy, postanowiłam zatankować samochód. Oczywiście nie pomyślałam, że jest niedziela bez handlu w jednym miejscu, czyli - jak najbardziej - z handlem w innym miejscu. Widocznie pracownicy stacji benzynowych, podobnie jak dziennikarze, lekarze, pielęgniarki, salowe, pracownicy kin, teatrów, muzeów, restauracji, kawiarni, pubów, motorniczy, kierowcy autobusów, kolejarze, maszyniści, piloci, stewardessy, drogowcy, policjanci, strażacy, strażnicy miejscy - i tu można wyliczać bez końca - nie mają rodzin i dbać o ich dobrostan nie trzeba...

To był oczywiście żarcik, bo przecież nie chodzi o czyjkolwiek dobrostan, ale chwilowy interes tych, lub innych. Ale ab ovo. Ponieważ w niedzielę ani sklepów, ani stacji benzynowych nie odwiedzam, dopiero dziś zobaczyłam z rozbawieniem kto na zakazie handlu zarabia. Na stacji stała kręta kolejka i nie byli to kierowcy, ale ci, którzy przyszli lub przyjechali na zakupy. Nieliczni kierowcy klęli na czym świat stoi. Stojąc oczywiście.

Według wyliczeń Biura Analiz Sejmowych, w 2018 r. na ograniczeniach handlu najbardziej zyskały stacje benzynowe - zanotowały 13-procentowy wzrost sprzedaży, dyskonty - 8 proc., średnie sklepy spożywcze 7 proc., a jedyni którzy stracili -1,1 proc., to właśnie mali sklepikarze, którzy rzekomo mieli skorzystać na zakazie handlu.

Co teraz z tym zrobią politycy, nie mój problem, na szczęście. Przypominam - z piosenką Krystyny Prońko - czasy słusznie minione. Tamte dylematy odeszły, przyszły nowe.