Dziś już mało kto pamięta Kraków otulony białą pierzyną, wielkie zwały śniegu na granicy chodników i jezdni, dzwonki sań, które w zimie zastępowały dorożki, parki wyglądające jak górskie lasy, sople, w kórych słońce tworzyło wszystkie kolory tęczy, zimy takie, że zamykano szkoły i któryś tam stopień zasilania, po którym wyłączano prąd i ci, którzy nie mieli pieców siedzieli w lodowatych mieszkaniach, no i nikt wówczas nie niszczył sobie butów na zasolonych chodnikach i jezdniach, bo sypano piasek, żwir i...popiół z pieców.

Ale najpiękniejsze zimy i tak zawsze były poza miastem, oczywiście w górach. Taki śnieg dostępny jedynie tubylcom, narciarzom i turystom, obcy mieszczuchom z wyboru.

Śnieg to nie tylko wszystkie odmiany bieli, zapach, ale i dźwięk a raczej cała gama dźwięków - ostro skrzypiący pod butami w mroźny poranek, miękko szurający gdy zaczyna się odwilż, przenikliwy zgrzyt zlodowaciałego pod dobrze naostrzoną nartą i doskonale różniący się dla wprawnego ucha ten na sztucznie śnieżonym stoku i ten prawdziwy, no i strącany z drzew podczas zjazdu przez las, który do złudzenia przypomina dźwięk rozsypanego na stole cukru.

O skrzącym się w słoneczny dzień milionami kryształów i brylantów, zmieniający się w szafir i błękit w księżycową noc nie wspomnę...

Kto pamięta zimy stulecia za czasów PRL? Wówczas specjalnie nie narzekano, bo o "prawdziwej" mówiono na tę z 1929 roku, kiedy temperatura spadła do - 45 stopni i zamarzła zatoka gdańska i tę pierwszą zimę okupacji, kiedy słupek rtęci spadał również poniżej 40 stopni. W 1963 roku zanotowano "jedynie" 35 stopni, ale opady śniegu były tak duże, że ludzie nie mogli dojechać do pracy. Polskę zasypało także w 1979 roku - w niektórych miastach spadło około metra śniegu. No i ostatnia PRL-owska mroźna i śnieżna zima...

Nie narzekajmy więc, bo zima jest piękna, tak jak wszystkie pory roku w Polsce.