Doskonale pamiętam ten głos: niski, zachrypnięty. Pamiętam też energię wykonywanych utworów, gitarowy akompaniament . Język rosyjski w jego wykonaniu był jakby inny, brzmiał lepiej, miał w sobie bunt i dążenie do wolności. Włodzimierz Wysocki, pieśniarz i autor (ponad tysiąc tekstów!) , aktor, gwiazda popkultury był krzykiem pokolenia. Krzykiem tych, którzy nie zgadzali się na otaczający ich świat. Wysockiego długo nie nagrywano w Związku Radzieckim, ale jego słuchacze rejestrowali koncerty „na dziko” na magnetofonach kasetowych, które wówczas były cudem techniki. Później, jego piosenki kopiowane domowym sposobem (często przegrywane  przez mikrofon) z kasety na kasetę, krążyły wśród młodych gniewnych. Także w Polsce. To nic, że jakość tych nagrań była fatalna. Ale były i to się liczyło przede wszystkim.

Nigdy nie słyszałam Wysockiego na żywo. Poznałam jego twórczość w dzieciństwie, dzięki płycie jaką kupił mój tata w latach 70. w Czechosłowacji. To był rarytas. Do dziś mam w uszach piosenkę „Moskwa-Odessa”. Symbolika tego tekstu, artysty który nie jest przyjmowany u siebie, choć oczekuje go cały świat, robiła na mnie ogromne wrażenie. Ale nie tylko zresztą na mnie. Ta piosenka, jak i inne Wysockiego, niosące przesłania antytotalitarne, zostały podchwycone przez polskich artystów. Wysockiego śpiewali niemal wszyscy, m.in. Wojciech Młynarski, Maryla Rodowicz, a później choćby zespół Raz Dwa Trzy, czy Maciej Maleńczuk a ostatnio Natalia Sikora.

Przedstawienie „Wysocki. Powrót do ZSRR” Piotr Sieklucki, autor scenariusza i reżyser oparł na zapiskach „Przerwany lot” Mariny Vlady (aktorki, trzeciej żony Wysockiego), listach przyjaciół barda, a także na książce będącej studium alkoholizmu „Umierałem sto razy” Zdzisława Korczaka. Na scenie obok  Piotra Siekluckiego w roli Wysockiego występuje Edward  Linde-Lubaszenko, wcielający się w postać ojca artysty. Niestety, w piątek, 23 czerwca, z powodu choroby Edward  Linde-Lubaszenko nie pojawił się na scenie, a do publiczności mówił jedynie z ekranu. Ale mimo to spektakl był bardzo wciągający.

Opowieść zaczyna się hymnem Związku Radzieckiego. Jest więc i sierp i młot. A przypomnienie wiersza Włodzimierza Majakowskiego „Włodzimierz Ilicz Lenin” (Mówimy - Lenin, a w domyśle – partia/ mówimy - partia, a w domyśle – Lenin) wprowadza w nastrój sowieckiej Rosji. Na scenie ustawione zostały czerwone ściany i flakon z plastikowymi kwiatami. I jest także wódka, cicha bohaterka tego przedstawienia. To ona staje się motorem do wyznań Wysockiego i ona doprowadza do jego śmierci.  Scenę wypełniają dymy, niemal pijackie opary. Tytułowy Wysocki przekazuje publiczności odcienie wielu emocji. Jest więc niemoc, ból, gniew, a także ekscytacja sławą oraz refleksja dotycząca wojen i zaduma nad światem.

Ale prawdziwym wyzwaniem staje się muzyczna część przedstawienia (przy pianinie Paweł Harańczyk). I tu Piotr Sieklucki wypada bardzo dobrze. Śpiewa niskim głosem, schrypniętym, bardzo gardłowo i bardzo emocjonalnie. Zwłaszcza podobały mi się „Konie”, wykonane legato, co podkreśla jeszcze śpiewność języka rosyjskiego. Jest to niezwykła pieśń, którą znamy głównie w doskonałym tłumaczeniu Agnieszki Osieckiej. Świetnie też wypadła „Modlitwa” Bułata Okudżawy, artysty którego Wysocki bardzo cenił.

„Wysocki. Powrót do ZSRR” to nie jest nowe przedstawienie. Premiera odbyła się w 2014 roku. Od tego czasu spektakl był już wystawiany wielokrotnie, ale ciągle jest w kręgu zainteresowania publiczności. Zwłaszcza, że teraz, w nowej siedzibie teatru, która znajduje się przy ul. Krakowskiej 41, nabrał innej przestrzeni.

Trzeba tam się wybrać, tym bardziej, że teatr prowadzi regularną działalność także podczas wakacji. Warto!