Orkiestrę i Chór Filharmonii Krakowskiej poprowadził Charles Olivieri-Munroe, zaś w wokalnych partiach solowych wystąpiły: Anna Mikołajczyk-Niewiedział – sopran i Jadwiga Rappé – alt. To był dobry koncert, choć nieczystości intonacyjne zwłaszcza w instrumentach dętych psuły tak pracowicie budowany przez dyrygenta nastrój. Obie panie wypadły bardzo dobrze, wpisując się w emocje dzieła, zwłaszcza Jadwiga Rappé, której głos i umiejętności od lat fascynują. Dyrygent, także sprostał architekturze tej symfonii, choć czasami miałam wrażenie, że te najbardziej dramatyczne fragmenty utworu zostały przedstawione zbyt powierzchowne. Jak widać każdy ma swój „termometr emocji”. Zwłaszcza, że ciągle pamiętam doskonałe wykonanie tego dzieła w Nowym Sączu, w 2015 roku, podczas Konkursu im. Ady Sari, gdzie dyrygent Jose Cura (Orkiestra Akademii Beethovenowskiej, Chór PR,  Górecki Chamber Choir oraz Małgorzata Walewska i Urska Arlic-Gololicic) stworzył bardzo przejmującą interpretację. Wówczas cisza po ostatnich dźwiękach tego utworu była dojmująca. Gdy tydzień temu w Krakowie publiczność mocno oklaskiwała artystów zaczęłam się zastanawiać, czy są to brawa dla wykonawców czy Mahlera...

Pięcioczęściową Symfonię „Zmartwychwstanie” Mahler pisał przez sześć lat (1888 – 1894). Jest to dzieło potężne, około 80 minut muzyki. Na estradzie zasiada blisko 180 wykonawców. Tę potęgę muzyki słychać zwłaszcza w finale utworu. Przez lata ta symfonia okazała się najbardziej lubianym i najczęściej wykonywanym dziełem tego twórcy. Zawdzięcza to zapewne bardzo dobrym proporcjom i świetnej instrumentacji ale przede wszystkim wielkim emocjom jakie niesie ten utwór. Bo w symfonii tej jest wszystko, od rozpaczy i gniewu, po uśmiech i ukojenie. Od przeszytej bólem straty po nadzieję, że śmierć to nie koniec. Kompozytor komentując powstanie tej symfonii, stwierdził, że pomysł utworu skrystalizował mu się podczas mszy pogrzebowej, w której uczestniczył. Okazało się, że nastrój tej uroczystości, był taki jak noszony w wyobraźni obraz jego symfonii. Powstał więc utwór, który poruszał temat odwiecznie interesujący twórców: życie zakończone dramatem śmierci i nadzieja zmartwychwstania. W sumie kompozycja ta jest więc optymistyczna, niesie światło, które tak bardzo jest wyczuwalne na finał.

Ciekawostką może być fakt, że po ukończeniu tej symfonii Mahler zdecydował się ochrzcić i przejść na katolicyzm. Do dziś biografowie kompozytora spierają się, czy ta decyzja była wynikiem autentycznej przemiany duchowej kompozytora, czy też koniunkturalną „rozgrywką”. Mahler  chciał bowiem objąć  stanowisko dyrektora Opery Wiedeńskiej, lecz jako Żyd nie mógł tego zrobić. Niezależnie jednak od powodów decyzji kompozytora emocje zawarte w Symfonii „Zmartwychwstanie”, są na tyle prawdziwe, że utwór wzrusza kolejne pokolenia słuchaczy.

Te wzruszenia przypadają dla mnie przede wszystkim na fragmenty wykonywane pianissimo. I właśnie w jednym z takich momentów, gdy na widowni panowała przejmująca cisza, z balkonu dało się słyszeć przeraźliwie głośne odpakowywanie cukierków. Znana postać krakowskiego życia kulturalnego – nazwiska przez grzeczność nie wspomnę – bardzo konsekwentnie, nie zwracając uwagi na oburzone spojrzenia słuchaczy, szeleściła papierkami. Trwało to dość długo i wzburzyło wiele osób. No, ale cóż… widać smutek na duszy Mahler wywołał tak wielki, że aby dotrwać do finału trzeba było cukierków.